FB twitter kontakt

Madryt coraz bliżej…

W Manchesterze coraz mocniej przebierają nogami ze zdenerwowania. Mimo że na Old Trafford panuje przeświadczenie, że David De Gea pozostanie w klubie na kolejny rok to kwestia dalszej przyszłości Hiszpana nie została jeszcze uregulowana. Ponoć gotowa umowa czeka tylko na podpis byłego bramkarza Atletico Madryt, ten zaś usilnie szuka długopisu odwlekając parafowanie nowego kontraktu.

Gdy myślę o najlepszym, na daną chwilę, bramkarzu na świecie w głowie pojawiają mi się trzy nazwiska: Neuer, Courtois i właśnie De Gea, po czym następuje walka z myślami i argumentami pojawiającymi się pod szczyptą moich włosów na temat tego, który z nich jest numerem jeden. W Manchesterze doskonale zdają sobie sprawę, że w swoich szeregach posiadają jednego z najlepszych bramkarzy świata. Posiadanie skarbu wiąże się jednak z ryzykiem, że któregoś dnia pojawi się ktoś, kto będzie chciał go skraść. Na Old Trafford wiedzą, że w Madrycie jest klub, który widzi w De Gei następcę swojej legendy na długie lata. Strach na Czerwonych Diabłów przed stratą obecnie najjaśniej świecącej gwiazdy potęguje fakt, że do końca kontraktu Hiszpana z angielskim gigantem pozostał niewiele ponad rok.

W Manchesterze próbując przekonać Davida De Geę do pozostania w klubie wyłożono na stół prawie trzydzieści sześć i pół miliona funtów na nową pięcioletnią umowę. 140 tysięcy funtów spływające co tydzień na konto Hiszpana uczyniłyby go najlepiej zarabiającym bramkarzem w Premiere League, a tym samym stróż bramki Czerwonych Diabłów z goalkeepera stałyby się prawdziwym GOLDkeeperem. Wydaje się, że nawet Real Madryt nie zaproponowałby oferty wyższej od tej, którą złożył Manchester United. Klauzula odstępnego w nowym kontrakcie ma wynosić (tylko?! aż?!) 45 milionów funtów.

Dla człowieka, który podczas swojej prezydentury w Madrycie wydał krocie na największe piłkarskie gwiazdy świata, kwota około pięćdziesięciu milionów euro nie robi większego wrażenia. Zakładając, że dwudziestoczteroletni Hiszpan zostałby następcą Ikera Casillasa na najbliższe dziesięć lat cena za Gea’nialnego goalkeepera wydaje się śmieszna. Florentino Perez doskonale zdaje sobie sprawę, że De Gea = inwestycja na lata.

W stolicy Hiszpanii wiedzą również, że nie wykonają żadnego ruchu w kierunku zakupu nowego bramkarza dopóty, dopóki Iker Casillas będzie piastował bluzę z numerem jeden. Mimo że poziom świętości kapitana Królewskich zmalał w ostatnich sezonach to jego pozycja w Realu jest niepodważalna, a na Santiago Bernabeu nie ma śmiałka, który nakazałby mu opuszczenie ukochanego klubu. Wydaje się jednak, że sam Casillas widzi swój kres pracy w Realu. Hiszpańskie dzienniki informowały ostatnio o podjęciu działań prawników i agentów legendy Królewskich zmierzających do rozwiązania kontraktu. Casillas robi miejsce dla De Gei jednak nie tylko w klubie…    

Na transferze goalkeepera Manchesteru United niezwykle mocno zyskałaby reprezentacja Hiszpanii. Przed kilkoma dniami Vincente del Bosque marudził na fakt, iż Victor Valdes – etatowy rezerwowy La Roja - nie występuje w swoim klubie. Przejście Davida De Gei do Madrytu stworzyłoby zatem miejsce między słupkami bramki Manchesteru United dla byłego gracza FC Barcelony.

Kolejnym argumentem przemawiającym za transferem De Gei do Madrytu jest pani Edurne Almago Garcia – hiszpańska piękność – ta sama, która porównała niedawno atrakcyjność miasta Manchester do tyłu swojej lodówki. Na nieszczęście fanów Czerwonych Diabłów wspomniana piosenkarka jest lepszą (gorszą) połówką Davida De Gei. Nie trzeba więc nikomu tłumaczyć jak wielki wpływ mogą mieć kobiety na karierę i poszczególne decyzje piłkarza.

W przypadku możliwego powrotu do Hiszpanii zastanawia mnie jak De Gea poradziłby sobie z przeszłością, która w jego piłkarskim CV nosi nazwę Atletico. Zapewne pokusa zostania następcą legendy w największym klubie Półwyspu Iberyjskiego zwyciężyłaby, lecz stawienie czoła swoim byłym kibicom stałoby się dla De Gei nie lada wyzwaniem.
Inną sprawą może być chęć zaoszczędzenia kilkudziesięciu milionów podczas transferu nowego bramkarza na Santiago Bernabeu. Mimo że kwota pięćdziesięciu milionów euro na pewno nie byłaby przeszkodą dla Florentino Pereza, to jak informuje hiszpańska prasa, Królewscy bacznie przyglądają się młodemu niemieckiemu talentowi Berndowi Leno oraz Hugo Llorisowi, który ma już uznaną markę w bramkarskim fachu. Za wspomnianą dwójką przemawia fakt, że obaj byliby do wzięcia za około dwadzieścia milionów euro.

Zapewne im bliżej końca kontraktu Ikera Casillasa w Realu, tym częściej w prasie pojawiać się będą kolejne nazwiska i spekulacje w temacie nowej jedynki Królewskich. Trudno mi jednak uwierzyć, że Florentino Perez mógłby ot tak porzucić marzenia o transferze Davida De Gei. W Manchesterze, choć jest to trudne do przyjęcia, muszą zdawać sobie sprawę, że prędzej czy później stracą swojego ulubieńca na korzyść tryumfatora ostatniej Ligi Mistrzów. Manchester United zapewne nie złoży broni w walce o Hiszpana i zatrzymanie go na wiele lat, ale jak wielokrotnie powtarzał Louis van Gaal: „To zawodnik zawsze sam o tym decyduje na samym końcu”. Możliwe odejście Hiszpana z Old Trafford powoli staje się coraz gorętszym tematem w brytyjskiej prasie i nie brakuje orędowników pozostania Davida De Gei w Anglii:
- Mam nadzieję, że De Gea podpisze nową umowę. To bardzo ważne, aby najlepsi piłkarze w klubie podpisywali nowe kontrakt. Jeśli De Gea przedłuży umowę, to będzie to ogromny sygnał i jestem pewny, że wszyscy związani z klubem będą zachwyceni taką informacją. Trzymam kciuki za to, by podpisał nową pięcioletnią umowę. – Peter Schmeichel 
- Jest jednym z najlepszych bramkarzy w Europie, a w tym sezonie był fantastyczny. Być może Real Madryt szuka nowego golkipera i De Gea jest jednym z wymienianych nazwisk, ale myślę, że powinien być zadowolony z tego co ma w Man United. – Pepe Reina
- Gra w Lidze Mistrzów dla Davida, który jest obecnie jednym z najlepszych bramkarzy na świecie, to kluczowa sprawa i jeśli United uda się ta sztuka, to myślę, że De Gea pozostanie na Old Trafford. – Phill Neville   

W czerwonej części Manchesteru marzą o tym, aby młody Hiszpan został nowym Peterem Schmeichelem czy też Edwinem van der Sarem. Wydaje się jednak, że De Gei bliżej do zostania nowym Casillasem. Paradoksalnie określenie długości pobytu dwudziestoczterolatka w Anglii może zależeć głównie od legendy Realu i kapitana La Roja. Mimo wszystko, jestem pewien, że prędzej czy później, samolot z Manchesteru obierze kurs na Madryt – z Davidem De Geą na pokładzie. 

Błaszczykowski, czyli ex-kadrowiec jedynie do czerwca

Przed meczem z Irlandią najwięcej kontrowersji i dyskusji wzbudził brak Jakuba Błaszczykowskiego w kadrze. Spotkanie z Irlandczykami potwierdziło jednak, że Adam Nawałka posiada szósty zmysł lub korzysta z nadprzyrodzonych sił przy dokonywaniu niezwykle ważnych personalnych decyzji w kadrze. W zastępstwie Błaszczykowskiego pomysł z wystawieniem Sławka Peszki na prawym skrzydle okazał się strzałem może nie tyle w dziesiątkę, co na pewno w mocną siódemkę.
- Wielokrotnie obserwowaliśmy Kubę Błaszczykowskiego. Doszedłem do wniosku, że jeszcze za wcześnie na jego powrót do kadry, na tak trudne, wyjazdowe spotkanie. Ciągle czekam na zdrowego, przygotowanego mentalnie i fizycznie skrzydłowego Borussii. Wtedy naprawdę może pomóc naszej jedenastce. – Adam Nawałka

Jeżeli ktoś nie widział drugiego dna w decyzji selekcjonera, to najzwyczajniej jest ślepcem. Patrząc na nazwiska powołanych do kadry skrzydłowych: Rybus, Żyro, Peszko, Gajos, Kucharczyk - ciężko uwierzyć, że któryś z nich jest piłkarzem zbliżonej klasy do zawodnika Borussii Dortmund oraz, że względy sportowe zdecydowały o absencji Błaszczykowskiego. Kuba po prawie rocznym rozbracie z piłką małymi krokami wraca do wielkiej piłki, a od grudnia ubiegłego roku wystąpił w jedenastu spotkaniach rozgrywając łącznie 395 minut. Dla porównania, wydaje się, że już podstawowy lewoskrzydłowy naszej reprezentacji, Maciej Rybus od grudnia zaliczył pięć występów w swoim klubie z jedynie 49 minutami więcej od Błaszczykowskiego. Rozliczając Kubę z minut spędzonych na boisku należy pamiętać o skali konkurencji w zespole, z którą każdy wspomniany wyżej zawodnik przegrałby w przedbiegach.
- To dla mnie spore zaskoczenie, że Kuba został teraz pominięty. Przecież do meczu z Irlandią jest jeszcze sporo czasu, a dwa, trzy tygodnie w profesjonalnym futbolu to wiele treningów i kilka meczów ligowych. W tym czasie można bardzo poprawić swoją dyspozycję. Jeżeli Kuba zagra w najbliższych meczach Bundesligi, to nie widzę powodu, aby brakowało go w kadrze. – komentował Andrzej Juskowiak po ogłoszeniu kadry na Irlandię.

Wspomniane drugie dno nazywa się Robert Lewandowski. O braku sympatii między dwoma najlepszymi, polskimi piłkarzami, perypetiami z opaską kapitańską, powiedziano i napisano już wiele, ale brakiem powołania dla Błaszczykowskiego Adam Nawałka postawił kropkę na i w kategorii osobistość reprezentacji, wokół której budowany jest zespół. W kontekście wagi spotkania z Irlandią dyskusje na temat kwestii – kto powinien założyć opaskę kapitana - mogłyby zmącić aurę spokoju, którą wokół reprezentacji wytworzył Adam Nawałka. Ponadto relacje między Lewandowskim i Błaszczykowskim zapewne znalazłyby się pod lupą mediów, a szukające sensacji pismaki doszukiwałyby się domniemanych krzywych spojrzeń między zawodnikami.

Spokój jest słowem klucz w pracy Nawałki. Patrząc jednak wstecz, warto pochwalić podejście obecnego selekcjonera, który nie chce ponownych skandali, problemów i złych emocji na zgrupowaniach biało-czerwonych. Wydaje się, że były trener Górniak Zabrze niczym Cole Sear posiada w swojej głowie zalążek szóstego zmysłu, jeśli chodzi o decyzje personalne reprezentacji. Sławek Peszko, podobnie jak wcześniej Sebastian Mila, czy też Krzysztof Mączyński, nie zawiódł. Poza tym, obecny sezon jest dla skrzydłowego FC Koeln niezwykle udany. Być może to zbyt daleko idąca myśl, ale fakt, że Peszkin jest przyjacielem Roberta Lewandowskiego sprzyja również jego pozycji i obecności w kadrze kosztem nawet piłkarza, który przed erą Nawałki był motorem napędowym reprezentacji. Selekcjoner posiada jeszcze jeden niepodważalny argument w kontekście braku Kuby w szeregach biało-czerwonych – pierwsze miejsce w grupie eliminacyjnej Polacy osiągnęli bez piłkarza z Dortmundu.
- Brak powołania dla Błaszczykowskiego jest dla mnie dużym zaskoczeniem. Myślałem, że Adam Nawałka czeka na Kubę. Taki zawodnik powinien być w kadrze. – Maciej Murawski
- Kuba jest doświadczonym zawodnikiem. Nie ma w nim żadnego strachu przed walką. Trenuje z drużyną od dłuższego czasu. Dwie choroby wybiły go trochę z rytmu, że nie jest może jeszcze w swojej optymalnej dyspozycji, na którą niby wszyscy czekają. Kuba jest bardzo dobrze przygotowany i na pewno dałby sobie radę w kadrze. – Łukasz Piszczek

Mimo dobrej postawy Peszki, oglądając grę Polaków w starciu z Irlandią, można było odnieść wrażenie, że w drugiej połowie brakowało piłkarza, który po wejściu na boisko swoim zaangażowaniem oraz wolą walki mógłby ponieść biało-czerwonych do zwycięstwa. Na polskiej ławce rezerwowych nie było kim postraszyć przeciwnika. Zabrakło Błaszczykowskiego.

Z jednej strony selekcjoner nie musi tłumaczyć się ze swoich wyborów i decyzji, z drugiej zaś, temat został tak rozdmuchany przez media i kibiców, że Nawałka stroniący od zwoływania niezaplanowanych konferencji prasowych bił się z myślami nad sensem jej przeprowadzenia. W ogólnopolskiej dyskusji na temat absencji Kuby w kadrze biało-czerwonych Adam Nawałka wciela się w rolę tego złego, który wyrządził zawodnikowi krzywdę. Warto jednak zastanowić się również nad postawą Jakuba Błaszczykowskiego, który obrażony schował się przed mediami nie komentując całej sytuacji. Jego stanowisko mogłoby zakończyć wynikłą dyskusję. Kuba nigdy nie bał się wyjść przed szereg, czasem nawet na linię ognia i mówić o sprawach trudnych dla polskiej kadry. Dziś tego zabrakło.
- Moim zdaniem Kuba robi błąd, że się nie pokazuje publicznie. Zamiast się chować powinien powiedzieć o swoich aspiracjach, wyczyścić sprawę, uciąć narastające spekulacje. Brak powołania dla niego popieram. Ale nie ze względu na te sytuacje poza boiskowe. Jeżeli w klubie nie gra po 90 minut, to w kadrze nie powinno go być. Proste.* – Jacek Ziober

O tym, że Jakub Błaszczykowski powróci do kadry wiedzą wszyscy poczynając od Zbigniewa Bońka, piłkarzy kadry, przez dziennikarzy, aż po kibiców. Selekcjoner niejednokrotnie podkreślał, iż czeka na zawodnika, a powołanie na spotkanie z Gruzją jest sprawą otwartą (a raczej oczywistą). Absencja Błaszczykowskiego pokazała wszystkim, że dla selekcjonera numerem jeden w kadrze jest Robert Lewandowski i to wokół niego i przy jego przywództwie będzie rozwijała się kadra pod patronatem Adama Nawałki. Wierzę jednak, że ta sytuacja wyjdzie na dobre reprezentacji i powracający w czerwcu do kadry Błaszczykowski będzie miał w sobie szczyptę sportowej złości i chęci udowodnienia na boisku Nawałce, że na chwilę obecną nie ma lepszego skrzydłowego w naszym kraju. Brak Kuby na mecz z Irlandią pokazał, że miejsce w szeregu polskiej reprezentacji jest dla zawodnika z Dortmundu dopiero w drugim rzędzie – za plecami Roberta Lewandowskiego. 

-----------

*W takim razie, co w kadrze robi Wojtek Szczęsny? 

Kukułcze jajo

Zamieniając Monako na Manchester miał błyszczeć niczym Syriusz i Kanopus na gwieździstym niebie Premier League. Niczym bombardier, golleador miał walczyć łeb w łeb do ostatniej kolejki z Sergio Aguero i Diego Costą o tytuł najskuteczniejszego piłkarza na Wyspach. Niestety balonik z nadziejami pękł szybko, zaś stwierdzenie, że gra Kolumbijczyka jest niskich lotów byłoby nadużyciem, ponieważ Radamel Falcao ciągle przebywa na pasie startowym nie mogąc w żaden sposób wzbić się do jakiegokolwiek lotu.

Jego przyjście na Old Trafford miało być niczym kamień węgielny pod budowę nowego Manchesteru United. Z perspektywy ponad połowy sezonu i jego występów w koszulce Czerwonych Diabłów dziś śmiało można powiedzieć, iż jeśli Kolumbijczyk miałby stanowić fundament pod daną konstrukcję, to byłaby ona niezwykle krucha i narażona na ciągłe uszkodzenia. Wracający po kontuzji, genialny i niezwykle ceniony w piłkarskim świecie napastnik wraz z największym klubem w Anglii mieli stworzyć symbiozę, której efektem będzie sukces. Nie wyszło, ale Falcao i Manchester United z obecnego sezonu mają ze sobą wiele wspólnego.

Kolumbijczyk zaliczył jedynie cztery trafienia dla Czerwonych Diabłów, ale jego dyspozycja strzelecka wcale nie odbiega od całej formacji ofensywnej United. Co ważne widoczny brak zgrania z kolegami również nie pomaga Falcao, a ciągłe zmiany formacji i rotacje dokonywane przez Louisa Van Gaala wpływają często na brak zrozumienia całego zespołu. Niekiedy wydaje się, że Kolumbijczyk został słabo przygotowany do sezonu pod względem fizycznym. Widząc jak oddycha rękawami około 70-80 minuty łatwo znaleźć analogię do gry drużyny, która, jak sam boss wskazuje, nie potrafi zagrać całego meczu na pełnych obrotach. Żartuje się, że wraz z przyjściem na Old Trafford Radamel Falcao przywiózł ze sobą widmo ciągłych kontuzji, których w obecnym sezonie jest w Manchesterze bez liku. Ponadto kreatywność gry nigdy nie była mocną stroną typowego łowcy bramek, ale niekiedy jego zbyt łatwe do odczytania dla przeciwnika podania rażą w oczy, jak razi w oczy również cała gra ekipy Louisa Van Gaala. W Falcao, jak również w całym Manchesterze United, brakuje w tym sezonie waleczności typowej dla zespołu pod wezwaniem sir Alexa Fergusona. Oczywiście Kolumbijczyk i ekipa Czerwonych Diabłów mają też kilka pozytywnych wspólnych cech, otóż zarówno napastnik i przede wszystkim klub, posiadają ugruntowaną pozycją w piłkarskim świecie. Manchester United jest najbogatszym klubem w Anglii i jak wiadomo Radamel Falcao należy do klasy grających na murawie oligarchów. W ramach ciekawostki zaznaczę tylko, że podczas pisania tego artykułu stan konta Falcao urósł od przybycia do Anglii o prawie osiem i pół miliona funtów [link z pensjometrem Kolumbijczyka] i to za jedynie 1143 minuty gry w 19 meczach, nieźle prawda?       

Dla Kolumbijczyka zbliża się prawdziwy deadline. Z końcem sezonu kończy się jego wypożyczenie do klubu z Old Trafford. Kiedy Falcao przybywał do Manchesteru oczywistym było, że Czerwone Diabły wykupią El Tigre z AS Monaco. Obecnie „The Telegraph” informuje o podjęciu rozmów na temat renegocjacji warunków jego definitywnego transferu na Old Trafford. W umowie między klubami widnieje kwota 43 milionów funtów, którą włodarze dwudziestokrotnego mistrza Anglii mieliby przelać na konto AS Monaco w wypadku przeprowadzki Kolumbijczyka. Wydaje się jednak, że ludzie w Manchesterze z dyrektorem wykonawczym Edem Woodwardem na czele, potrafią liczyć funty. Dziś na Old Trafford wiedzą, że kupno za ponad czterdzieści milionów funtów blisko trzydziestoletniego piłkarza, który jest cieniem napastnikiem sprzed lat, byłoby zbrodnią niewybaczalną, mimo że Louis Van Gaal, przynajmniej przed kamerami, jest względnie zadowolony z gry Kolumbijczyka.
- Dla mnie jest jednak ważne to, by znajdował się w odpowiednim miejscu w trakcie ataku. Musi się znajdować w sytuacji strzeleckiej, kiedy jesteśmy w trzeciej czy czwartej fazie ataku. Tak właśnie grał i poradził sobie dobrze. – mówił Louis Van Gaal po styczniowym meczu przeciwko Queens Park Rangers

We Francji wiedzą, że jeśli uda im się sprzedać za wynegocjowaną sumę Kolumbijczyka, to do skutku dojdzie jeden z najlepszych interesów w historii klubu z księstwa. Mimo że AS Monaco liczy się w czołówce francuskiej Ligue 1, to projekt Dmitrija Rybołwlewa i jego sen o wielkim klubie chyli się ku końcowi. Rosyjski oligarcha nie jest już skłonny wydawać kolejnych milionów na swoją piłkarską zabawkę, a powrót Falcao do Francji oznaczałby znaczny wydatek dla klubu w kontekście jego pensji. W Monako wiedzą również, że jeśli Czerwone Diabły nie wyrażą chęci dokonania transferu definitywnego, to żadna ekipa na świecie nie zapłaci im sumy nawet zbliżonej do kwoty, którą kluby z Monako i Manchesteru wynegocjowały przed wypożyczeniem piłkarza. Innego zdania jest jednak agent zawodnika Jorge Mendes:
- Jeśli Radamel nie zostanie na kolejny sezon w Manchesterze United, to z pewnością będzie reprezentował barwy jednego z pięciu lub sześciu najlepszych klubów na świecie.

Drogą dedukcji trudno mi jednak uwierzyć, że ktoś z piątki: Bayern Monachium, Chelsea, Real Madryt, FC Barcelona, czy też Manchester City byłby zainteresowany zakontraktowaniem będącego w słabej formie Kolumbijczyka. Nawiasem mówiąc, bardziej prawdopodobny byłby kierunek turyński, paryski lub też powrót do Madrytu.
- Nie uważam, żeby zrobił wystarczająco dużo, a kwota 43 mln funtów to mnóstwo pieniędzy. – mówił Norman Whiteside (piłkarza MU w latach 80.) dla irlandzkiego „Evening Herald”

43 miliony funtów odłożone na możliwy transfer Falcao to kwota, za którą Czerwone Diabły mogłyby przeprowadzić inny wielki transfer podczas najbliższego okienka. Jeśli chodzi o napastników możliwie dostępnych najbliższego lata, to francuski „L’Equipe” wskazuje na prawdopodobną zamianę Radamela Falcao na Edisona Cavaniego, który co sezon jest łączony z angielskimi klubami. Dietmar Hamann wskazuje zaś Roberta Lewandowskiego, jako idealnego napastnika dla angielskich klubów, w tym dla Manchesteru United. Wydaje się jednak, że w przypadku rezygnacji z definitywnego transferu Kolumbijczyka w Manchesterze będą bardziej skorzy zapłacić tak wysoką sumę na zawodnika środka pola przesuwając z powrotem do ataku Wayne’a Rooneya.

Dwukrotnie pisałem już o Radamelu Falcao, raz odnośnie jego umiejętności do zarabiania gigantycznych pieniędzy [link], drugi raz na temat jego ciągłych kontuzji [link]. Od zawsze byłem jednak zwolennikiem jego talentu i gry, ale jeśli chodzi o jego wypożyczenie do Manchesteru United, to oczywistym było, że wiąże się ono z pewnym ryzykiem, a jego forma po przewlekłej kontuzji była zagadką. Dziś Radamel Facao jest niczym kukułcze jajo, które ktoś podrzucił na Old Trafford. Mówi się, że kto nie ryzykuje, ten… nie pije szampana. Wydaje się jednak, że w przyszłym sezonie pojawią się momenty, w których w czerwonej części Manchesteru te szampany zostaną otwarte, ale nie zasmakuje w nich już El Tigre, który podejmie kolejne piłkarskie wyzwanie w poszukiwaniu formy i… kolejnych wielkich pieniędzy.

Grzech Fergusona

Sir Alex Ferguson w całym swym geniuszu popełniał również błędy i to niejednokrotnie. Gdyby zrobić listę siedmiu grzechów głównych Szkota, to wydaje się, że wypuszczenie z rąk Paula Pogby znalazłoby się w pierwszej trójce. Dziś Manchester United jest gotów zapłacić krocie, aby naprawić błąd z przeszłości i ponownie ściągnąć w swoje szeregi genialnego Francuza.
– Słowo „błąd” nie jest zazwyczaj utożsamiane z sir Alexem Fergusonem za czasów jego pobytu w Manchesterze United. Uważam jednak, że błędem było pozwolenie na transfer Paulowi Pogbie. – Zinedine Zidane

Był ciepły, sierpniowy, wakacyjny dzień, kiedy to w słonecznym Turynie mistrz Włoch ogłosił transfer nowego pomocnika. Gracz z numerem 6 miał być początkowo jedynie uzupełnieniem środka pola Juventusu i zdobywać doświadczenie przy boku takich zawodników jak Andrea Pirlo, Arturo Vidal czy też Claudio Marchisio. W Manchesterze tego dnia humory również dopisywały, gdyż Czerwone Diabły były o krok od pozyskania gwiazdy Borussii Dortmund Shinjiego Kagawy, nie wspominając o planowanym transferze Robina van Persiego. W Anglii o młodym Francuzie szybko zapomniano…

Umiejętności, ambicja, głód gry i zaangażowanie sprawiły, iż Paul Pogba po przybyciu do Turynu od samego początku pukał do drzwi wyjściowej jedenastki Juventusu, stawiając Antonio Conte przed dylematem, którą ze swoich gwiazd posadzić na ławkę rezerwowych kosztem młodego Francuza. W ciągu dwóch i pół roku gry w Juventusie Pogba rozwinął się w niesamowitym tempie. Mimo zaledwie dwudziestu jeden lat urodzony w Lagny-sur-Marne piłkarz wymieniany jest obecnie jednym tchem obok najlepszych środkowych pomocników świata. Mimo wysokiego wzrostu Francuz posiada doskonałą koordynację ruchową i fantastyczną technikę, a do tego jest niezwykle silny i wytrzymały. Kibice go pokochali, jego pozycja w zespole jest obecnie niepodważalna, a sam Gianluigi Buffon na łamach mediów niejednokrotnie ironizował i retorycznie pytał o ślepotę, która jego zdaniem opanowała czerwoną część Manchesteru i bossa United. 
- Pogba jest najlepszy pomocnik na świecie. Świetnie odnajduje się na boisku w kilku rolach. Ma wyjątkowe możliwości fizyczne i techniczne. Ma też bardzo silny charakter. – Cesare Prandelli

– Moim zdaniem Pogba już jest lepszy od Platiniego. Strzela i atakuje, jak playmaker, może grać w środku pomocy i na pozycji klasycznej „dziesiątki”. Mówimy o zawodniku, który jest silny psychicznie i zdyscyplinowani taktycznie. Jest nowoczesnym i kompletnym zawodnikiem. – Mino Raioli

- Kiedy po raz pierwszy pojawił się na treningu Juventusu wiedzieliśmy, że jest w nim coś wyjątkowego. Teraz w ciągu dwóch lat stał się jednym z najlepszych piłkarzy na świecie. – Andrea Pirlo

Na Old Trafford popadł w konflikt z Sir Alexem Fergusonem, co dla każdego piłkarza brzmi jak wyrok i jest równoznaczne z opuszczeniem klubu. Od momentu przybycia do Anglii Paul Pogba stał się wyróżniającą postacią drużyn młodzieżowych Czerwonych Diabłów, a świetne występy na zapleczu Manchesteru United skutkowały włączeniem Francuza do pierwszej drużyny dwudziestokrotnego mistrza Anglii. Pogba niejednokrotnie otrzymywał zapewnienie ze strony bossa o tym, iż jego czas wkrótce nadejdzie. Czas jednak mijał, marzenia o grze w wyjściowym składzie oddalały się z tygodnia na tydzień, a ławka rezerwowych, poza występami na zapleczu ekipy United, stała się codziennością. W obliczu niespełnionych obietnic bossa, obawiając się o swój los na Old Trafford, Francuz nie śpieszył się z podpisaniem nowego kontraktu. Ferguson zaś, nie chciał stawiać na piłkarza, który nie wiąże swojej przyszłości z grą w jego klubie. Pogba nie otrzymywał szansy, koło się zamykało, a Szkot wolał ściągnąć z emerytury Paula Scholesa, aniżeli postawić na francuskiego młokosa. Czara goryczy przelała się jednak podczas sylwestrowego starcia z Blackburn Rovers zakończonego porażką Czerwonych Diabłów 2:3:
- Powiedziałem do Fergusona: Daj mi szansę i pokażę ci, czy jestem gotowy, czy nie. W tamtym meczu z Blackburn w pomocy wystawił Rafaela i Park Ji-sunga. Wtedy się poddałem. Byłem naprawdę załamany. – Paul Pogba

Mimo nalegań ze strony klubu i samego Fergusona Francuz nie zdecydował się przedłużyć kontraktu z Manchesterem United i tym samym mógł odejść z Old Trafford za darmo w poszukiwaniu lepszej przyszłości. Mógł przebierać w ofertach, gdyż w kolejce po jego usługi stanęły takie firmy jak AC Milan, niebieski rywal United zza miedzy i właśnie Juventus Turyn. Gdy przychodził do Włoch jego wartość rynkowa wynosiła niecałe 4 miliony euro, lecz w ciągu ponad dwóch lat cena młodego Francuza wzrosła ponad dwunastokrotnie. Sam zawodnik mierzy wysoko, chce być jak Zinedine Zidane i buńczucznie zapowiada walkę o tytuł najlepszego piłkarza na świecie:
- Kiedy już coś robię, czynię to, by stać się najlepszym. Przede mną wiele wyrzeczeń, ale mam nadzieję, że pewnego dnia sięgnę po Złotą Piłkę.

Wtóruje mu również dyrektor generalny Juventusu Giuseppe Marotta i sam idol młodego pomocnika Starej Damy Zinedine Zidane:
- Nie mam wątpliwości, że Pogba ma wszystkie niezbędne cechy, aby sięgnąć kiedyś po Złotą Piłkę. […] Wszyscy jesteśmy dumni z tego, że Pogba jest częścią Juventusu. To już teraz jest wielki mistrz. Wciąż jest młody, ale też bardzo odważny, pracowity i inteligentny.

– Każdy chcę go mieć u siebie. W ciągu kilku lat Pogba będzie na pewno jednym z trójki finalistów Złotej Piłki. On jeszcze jest młody, ale w przyszłości może wygrać to trofeum.

Mimo, że w październiku przedłużył swój kontrakt ze Starą Damą do 2019 roku, to w Turynie zdają sobie sprawę, iż drogi Paula Pogby i Juventusu być może rozejdą się już najbliższego lata. Kolejka po młodego Francuza zapewne będzie długa, a ustawią się w niej najlepsze i najbogatsze kluby świata. Już teraz głośne sygnały zainteresowania pomocnikiem Starej Damy dobiegają z Paryża i Londynu. Według Daily Express Jose Mourinho jest gotów przeznaczyć 52 miliony euro i poświęcić kogoś z trójki Schurrle-Ramires-Mikel na transfer Francuza do stolicy Anglii. Tuttosport informował zaś, o możliwym spotkaniu zawodnika z właścicielem PSG. W Madrycie Carlo Ancelotti na jednej z przedmeczowych konferencji wykluczył możliwość pozyskania Paula Pogby w najbliższym czasie, choć wydaje się, iż jest to jedynie zasłona dymna Królewskich, gdyż trudno sobie wyobrazić, aby Real Madryt odpuścił, tak łatwo, walkę o jednego z najlepszych pomocników świata. O zainteresowaniu Pogbą najgłośniej słychać jednak w Manchesterze, w niebieskiej, jak również czerwonej stronie miasta. Włoska La Stampa informowała niedawno o bajońskiej sumie 80 milionów euro, jaką Czerwone Diabły są ponoć skłonne wydać na swojego byłego zawodnika, któremu dwa i pół roku temu pozwolono odejść… za darmo.
W Turynie za swoją gwiazdę oczekują jednak kwoty dziewięciocyfrowej. 100 milionów euro to suma, która na pewno zadowoliłaby szefów Juventusu. W Turynie bowiem, od przenosin wielkiego Zizou do Madrytu nie widziano tak wielkiej gotówki oferowanej za piłkarza ich klubu. Co więcej, możliwa sprzedaż Pogby oznaczałaby transferowy rekord świata. O odejściu z Turynu coraz częściej na łamach mediów wspomina agent Francuza Mino Raiola, a Massimiliano Allegri zdaje sobie sprawę, iż w następnym sezonie będzie musiał załatać dziurę po stracie swojego pomocnika:
– Wszystko w życiu ma swoją wartość. Wybitnych piłkarzy zastąpić jest bardzo trudno, ale w futbolu zmiany są czymś naturalnym. Pogba jest wyjątkowy już w wieku 21 lat, a to jeszcze nie koniec. Jego przeznaczeniem jest zostanie najlepszym piłkarzem na świecie. Cieszmy się, że jeszcze gra dla nas. – Massimiliano Allegri

Wydaje się, że na Old Trafford Paul Pogba byłby złotym środkiem, którego poszukuje Louis van Gaal i który mógłby nadać balans, o którym tak często wspomina leciwy Holender, między defensywą a ofensywą United. Zamiast balansu Czerwone Diabły posiadają w swych szeregach kilka balastów, które boss dwudziestokrotnego mistrza Anglii stara się wyrzucić za pokład klubu, a środkowy pomocnik jest towarem deficytowym w Manchesterze United. W Serie A Paul Pogba stworzył więcej okazji kolegom (25), aniżeli Marouane Fellaini, Michael Carrick, Darren Fletcher, który ponoć jest już jedną nogą na Upton Park, i Ander Herrera razem wzięci. Szansę na pozyskanie Francuza przez Manchester United wydają się być jednak spore. Mino Raiola powtarzał niejednokrotnie, iż jego klient nie gniewa się na klub z Old Trafford i darzy go wielkim szacunkiem. Innego zdania jest jednak kolega i „nauczyciel” młodego Francuza Andrea Pirlo, który nie wierzy w powrót Pogdy do „Teatru marzeń”. Sam zawodnik zaś, marzy ponoć o grze dla Arsenalu lub FC Barcelony, co nie jest dobrą wiadomością dla ekipy z Old Trafford.

Manchester United stoczył już raz batalię o transfer „gwinejskiej perły” z jego byłym klubem Le Havre, który oskarżył angielski zespół o nieprawidłowości związane z pozyskaniem szesnastoletniego wtedy Paula Pogby. Sprawa otarła się o arbitraż FIFA, lecz Czerwone Diabły zostały oczyszczone z zarzutów. Dziś, jeśli sternicy United zapragną ponownie mieć w swoich szeregach młodego Francuza, to będą musieli zmierzyć się z przeciwnikami większego kalibru, aniżeli malutkie Le Havre. Błędy i grzechy z przeszłości kosztują naprawdę wiele i jeśli transfer jednak doszedłby do skutku, to byłoby to najdroższe „wypożyczenie” w dziejach piłki nożnej. Wyrzuty sumienia będą jeszcze większe, jeśli francuski pomocnik odrzuci ponownie ofertę United decydując się na grę w trykocie innego klubu.

Hiszpańska dwójka?

W ekipie Louisa van Gaala żadna pozycja na boisku nie jest tak silnie obsadzona jak pole bramkowe. Dzięki przyjściu Victora Valdesa na Old Trafford boss Czerwonych Diabłów posiada w swoich szeregach dwóch światowej sławy fachowców, dla których pozycja numer jeden między słupkami jest piłkarską normalnością. W czerwonej części Manchesteru nikt nie ma jednak wątpliwości, do kogo należy berło króla pola karnego. Zastanawiać może więc, dlaczego jeden z najbardziej utytułowanych bramkarzy naszych czasów zdecydował się na grę w zespole dwudziestokrotnego mistrza Anglii zgadzając się tym samym, przynajmniej teoretycznie, na pozycję numer dwa i rolę dublera Gea’nialnego Hiszpana?  

Wobec małego ruchu podczas obecnego okienka transferowego przyjście Victora Valdesa na Old Trafford wydaje się, jak do tej pory, najbardziej spektakularnym „transferem” tej zimy. Mimo początkowego sceptycyzmu, doszedłem do wniosku, iż zatrudnienie byłego bramkarza FC Barcelony było strzałem w dziesiątkę van Gaala. Znacząca przerwa spowodowana kontuzją sprawiła, iż forma Valdesa jest zagadką. Należy jednak zawierzyć holenderskiemu nosowi i dać wiarę, że podczas treningów, w których Hiszpan uczestniczył od października, udowodnił, że nadal zalicza się do ścisłej czołówki bramkarzy świata.
- Miałem okazję zobaczyć jego zachowanie podczas rehabilitacji, ale także to, czy jego piłkarska jakość wciąż jest na tym samym poziomie. Potwierdził obie rzeczy, a to dla mnie bardzo ważne, zresztą także dla niego, bo gdy ja jestem usatysfakcjonowany, wtedy przeważnie są też zawodnicy. Zaimponował mi nie tylko umiejętnościami, ale także swoim zachowaniem i przebiegiem rehabilitacji, bowiem przeszedł bardzo poważną kontuzję. Pozyskałem go ze względu na jego profesjonalne podejście. - Louis van Gaal

Victor Valdes to zdecydowanie wyższa półka bramkarska, aniżeli Anders Lindegaard, który od momentu swojego przyjścia na Old Trafford z ławką rezerwowych jest za pan brat. Zdrowa konkurencja między Hiszpanami może jedynie sprzyjać dalszemu rozwojowi jedynki Manchesteru United. David De Gea w Manchesterze jest niczym James Bond od zadań specjalnych i gdyby nie jego fenomenalna forma i umiejętności, to ciężko byłoby szukać drużyny Czerwonych Diabłów w czołówce Premiership. Istnieje jednak kilka elementów bramkarskiego rzemiosła, które młody Hiszpan mógłby poprawić, jak choćby gra nogami lub gra na przedpolu i dlatego wspólne treningi z Victorem Valdesem mogą okazać się w tym przypadku nieocenioną pomocą.

Były golkiper Barcelony wydaje się być doskonałym zastępcą w przypadku koniecznego odpoczynku podczas sezonu i możliwej (dla kibiców United odpukać) kontuzji De Gei. Kolejnym istotnym aspektem jest fakt, iż za „transfer” Valdesa Manchester United nie zapłacił ani jednego funta. Angielski Express donosił jednak już w grudniu, iż jeśli Czerwone Diabły będą chciały zatrudnić Hiszpana, to będą musiały liczyć się z tygodniówką w wysokości 150 000 funtów. Dla Louisa van Gaala zatrudnienie Valdesa daje pewnego rodzaju zabezpieczenie i stanowi kolejny krok do stworzenia dwóch równorzędnych jedenastek w zespole. Co więcej, duet De Gea – Valdes brzmi imponująco i wydaje się, że obok bramkarzy Chelsea (Courtois – Cech) i Realu Madryt (Casillas – Navas) dwójka z Manchesteru jest jedną z najsilniejszych na świecie na tej pozycji.
- To ciekawy transfer, gdyż normalnie nie widuje się dwóch topowych bramkarzy w jednej drużynie. - Jamie Carragher

„Transfer” Victora Valdesa od samego początku analizowałem z perspektywy drugiego bramkarza i dublera dla Davida De Gei. Trudno mi jednak uwierzyć, że trzydziestotrzy letni golkiper, który z FC Barceloną zdobył wszystko, co tylko się dało, pogodzi się z rolą zastępnika dla młodszego kolegi. Umiejętności, doświadczenie i sukcesy Valdesa sprawiają, iż zatrudnienie go praktycznie w każdej drużynie skutkowałoby pozycją numer jeden w bramce. Co więcej, nie wierzę również, iż Hiszpan nie marzy o powrocie do reprezentacji Vincente del Bosque. Nawet jeśli Valdes traktowałby Manchester United jako krótki przystanek w swojej karierze, to trudno będzie mu wypromować się w drużynie, w której niepodważalną pozycję, jak do tej pory, ma David De Gea. Życie w cieniu młodszego kolegi zapewne nie jest szczytem marzeń dla bramkarza klasy Valdesa, a trudno uwierzyć, że pobyt na Old Traffod traktować będzie jako odcinanie kuponów w wieku trzydziestu trzech lat.
- To bardzo doświadczony bramkarz, a jego osiągnięcia mówią same za siebie. Mówiłem już wielokrotnie, że Manchester United zawsze będzie interesował się najlepszymi zawodnikami. […] Valdes dołącza do zespołu jako bramkarz numer dwa i jest wspaniałym uzupełnieniem pierwszego składu. - Louis van Gaal

Polityka transferowa Louisa van Gaala jest niczym tajemnica Sagali, którą Holender składa z małych elementów tworząc konkretną całość. Być może zatrudnienie Valdesa ma być również zabezpieczeniem przed odejściem Davida De Gei z Old Trafford. Młodemu Hiszpanowi kontrakt wygasa za osiemnaście miesięcy, lecz James Ducker z The Times, jak również żurnaliści Daily Mail zgodnie wieszczą o podpisaniu nowej umowy przez gwiazdę Czerwonych Diabłów. Wtóruje im również sam van Gaal, który niedawno informował, iż sprawa przedłużenia kontraktu De Gei, to tylko kwestia czasu. Nowa umowa to jedno, a transfer drugie. Kibice Manchesteru United nie mogą się oszukiwać – były golkiper Altletico Madryt prędzej czy później powróci do ojczyzny. De Gea wydaje się idealnym i naturalnym następcą Ikera Casillasa w klubie, jak również w reprezentacji i pewnym jest, iż w momencie, kiedy El Santo powie dość swojej karierze, to oczy sterników Królewskich skierowane będą właśnie na jedynkę z Old Trafford. Wstęp do kolejnej transferowej opery mydlanej dał angielski dziennikarz Steve Bates z Daily Mirror informując, iż Manchester United skłonny jest przeznaczyć sto milionów funtów w pakiecie z Davidem De Geą w zamian za usługi Garetha Bale’a.
- Myślę, że na ten moment [David De Gea] jest najlepszym bramkarzem na świecie. Jego dyspozycja w każdym meczu pokazuje wszystkim, że jego poziom gry jest naprawdę wysoki. Ma za sobą wspaniały rok. - Victor Valdes

Louis van Gaal próbuje odbudować potęgę klubu z Old Trafford, a zatrudnienie świetnego bramkarza, jakim jest Victor Valdes, jest kolejnym krokiem do przywrócenia blasku Manchesterowi United. Obecnie były golkiper Blaugrany zna swoje miejsce w szeregu i wie, że z hiszpańskiej dwójki to on, jak na razie, będzie numerem dwa. Wydaje się jednak, że pozostaje jednak kwestią czasu, kiedy rzuci rękawicę Davidowi De Gei. Jak rozwinie się rywalizacja między oboma panami pokaże przyszłość, ale bez względu na to, który z nich znajdzie się między słupkami bramki Czerwonych Diabłów, to fani United mogą być pewni, że przed utratą gola będzie ich bronił fachowiec najwyższej klasy.

Portugalsko-argentyńska szopka

Po tegorocznej gali Złotej Piłki FIFA zacząłem się zastanawiać nad ideą całej tej szopki w kontekście wyboru piłkarza roku. Jaki jest sens przeprowadzania głosowania, liczenia głosów, corocznego pompowania balonu, tworzenia sztucznego napięcia, jak oczywistym i wiadomym jest, że zwycięzcą będzie Ronaldo lub Messi?

Od 2008 roku trwa portugalsko-argentyńska walka o miano tego pierwszego. Dziś szala przechyliła się na korzyść zawodnika Realu Madryt, lecz to geniusz z Katalonii wyprzedza Cristiano Ronaldo o jedną Złotą Piłkę w kolekcji trofeów. O tym, który z nich jest lepszy można by napisać książkę, czy też prowadzić dyskusje, które nie miałyby swojego końca. Bez wątpienia obaj są najlepszymi piłkarzami naszych czasów (a być może i w historii), a ich panowanie potrwa zapewne jeszcze przez kilka najbliższych lat.

W swoim zamyśle plebiscyt Złotej Piłki FIFA dotyczy wyboru najlepszego piłkarza w danym roku. Od kilku lat problem tej prestiżowej nagrody polega jednak na tym, iż zamiast ukoronowania zawodnika, który błyszczał w danym roku na piłkarskich salonach, następuje losowanie pomiędzy Messim a Ronaldo o miano najlepszego piłkarza świata. Długo przed rozstrzygnięciem rozgrzewana jest dyskusja, który z nich zwycięży. W ciemno można obstawiać, że w finałowej trójce ogłaszanej w grudniu znajdzie się dwóch wspaniałych i ktoś gratis – ktoś, kto w jakiś sposób wyróżnił się na piłkarskim podwórku. W tym roku padło na Manuela Neura.

Jeśli chodzi o tytuł najlepszego bramkarza świata, to wybór jest oczywisty i nie podlegający żadnej dyskusji. Manuel Neuer w minionym roku ustanowił nowe standardy bramkarstwa. Pokazał, jak powinien wyglądać „golkiper przyszłości” i trudno bez niego wyobrazić sobie tryumfy reprezentacji Niemiec i Bayernu Monachium. A propos trofeów – jak się okazuje tytuł mistrza świata, mistrza Niemiec, najlepszego bramkarza mistrzostw świata i nagroda Złotych Rękawic, zdobycie pucharu Niemiec, to za mało, aby zdobyć chociaż drugie miejsce w plebiscycie Złotej Piłki. Niemiec przegrał z Lionelem Messim, o którym w minionym roku najgłośniej było, kiedy odbierał nagrodę dla najlepszego piłkarza mistrzostw świata. Wybór tak skandaliczny, jak i śmieszny.

Jeśli chodzi o Cristiano Ronaldo to rok 2014 był dla niego fantastyczny. Zwycięstwo w Lidze Mistrzów, tryumf w Klubowych Mistrzostwach Świata, Puchar Hiszpanii, oraz nagrody indywidualne w postaci Złotego Buta, Trofeo Di Stefano, tytuł najlepszego Piłkarza Roku UEFA i tak dalej i tak dalej… Naiwnie biorąc pod uwagę możliwe i zaskakujące zwycięstwo Neuera w walce o Złotą Piłkę starałem się zestawić sukcesy obu panów i role, jakie odegrali w tryumfach swoich drużyn. Z jednej strony oddanie głosu w tak prestiżowym plebiscycie jak Złota Piłka FIFA byłoby dla mnie przyjemnością, lecz z drugiej, dokonanie wyboru między Cristiano Ronaldo a Manuelem Neuerem równałoby się ze sporym dylematem.

Moje zdziwienie wynikami tegorocznego plebiscytu zmalało jednak, gdy zobaczyłem listę głosów kapitanów i selekcjonerów państw członkowskich FIFA. Z opadającym zdziwieniem opadły mi też ręce, po tym co przeczytałem. Ja rozumiem, że można głosować na Philippe Lahma, Arjena Robbena, czy też Toniego Krossa, bo na siłę wybór ten można uzasadnić. Ale jeśli widzę, że wybór pada na Mario Goetzego, albo Diego Costę, to zastanawiam się, czy ludzie, którzy oddawali swoje głosy mają w domach telewizory lub czy w ogóle interesują się futbolem. I co tu się dziwić, że potem Neuer przegrywa z Messim?!

Nie mam nic przeciwko zwycięstwu Cristiano Ronaldo. Zasłużył na nagrodę równie mocno jak Manuel Neuer. Trudno mi jednak pogodzić się z faktem, iż dla tego drugiego, miejsce na podium tuż za Portugalczykiem okazało się nie do zdobycia. W ciemno mogę obstawiać, że za rok w trójce plebiscytu Złotej Piłki FIFA zobaczymy nazwiska Cristiano Ronaldo i Lionela Messiego. Trzecie nazwisko pojawi się tylko dlatego, że tak stanowi regulamin. Jeśli tendencja stwierdzania, który piłkarz jest najlepszym na świecie będzie wygrywać z plebiscytem na piłkarza roku, to za rok zwycięzcą znów będzie któryś z dwóch bogów futbolu. Dlatego może darujmy sobie ten spektakl, rzućmy monetą, zróbmy jakieś losowanie, bo przecież tylko w ten sposób można stwierdzić, który z nich jest lepszy.

Londyn nie tak odległy

Na statku o nazwie „FC Barcelona” trwa wojna o pozycję i władzę na pokładzie. Pojawiające się coraz to nowe problemy hiszpańskiego liniowca prowadzą powoli do jego zatonięcia. Sytuacja jest na tyle poważna, że o opuszczeniu pokładu myśli ten, który do tej pory ciągnął kataloński statek. Przystanią dla Leo Messiego ma być Londyn.

To, co jeszcze nie tak dawno było nie do pomyślenia, dziś coraz częściej pojawia się w głowach kibiców FC Barcelony i przyprawia ich o dreszcze. Jeszcze do niedawna plotki o transferze swojego ulubieńca do innego europejskiego potentata słuchali jednym uchem, aby wypuścić je drugim. Dziś widmo odejścia Lionel Messiego z FC Barcelony sprawia, że z zapartym tchem fani „Dumy Katalonii” przysłuchują się kolejnym medialnym wieściom na temat możliwego transferu. Futbol widział w swej historii wiele spektakularnych zmian barw klubowych piłkarzy, ale transfer Lionela Messiego byłby tym największym i to pod każdym względem.

Problemy Argentyńczyka w Barcelonie pojawiły się z momentem przyjścia do klubu Luisa Enrique, który wzorem Sir Alexa Fergusona zaznaczył na pierwszej konferencji, że w klubie nie ma świętych krów. Messiemu, który od lat był na piedestale klubu z Katalonii, nie spodobały się słowa swojego nowego szkoleniowca.  Metody pracy i decyzje Luisa Enrique nie przypadły do gustu nie tylko Argentyńczykowi, ale również kilku innym gwiazdom Blaugrany, a stosunki na linii zawodnicy-trener stały się napięte. Oliwy do ognia dodał również transfer Cesca Fabregasa, którego z Leo Messim wiążą przyjacielskie relacje. Stosunki między gwiazdą Barcelony, a szkoleniowcem są obecnie na tyle słabe, że obaj panowie nie rozmawiają ze sobą od ponad dwóch miesięcy. Czarę goryczy przelał ostatni mecz z Realem Sociedad, który Argentyńczyk rozpoczął z ławki rezerwowych.

Manchester City, PSG i Chelsea to nieliczne zespoły świata, które dzięki bogactwu swoich właścicieli mogłyby pozwolić sobie na kupno Argentyńczyka. Jeżeli chodzi o londyńską ekipę, to ponoć sam Messi jest podekscytowany możliwością przeprowadzki na Stamford Bridge. Ilość składowych pojawiających się w ostatnim czasie sprawia, że nierealny do tej pory transfer może stać się faktem. Poza konfliktem w drużynie i zmasowanymi problemami, z którymi zmaga się Blaugrana za przeprowadzką Argentyńczyka do Anglii przemawia chęć podjęcia nowego wyzwania. Dla Barcelony i z Barceloną zdobył już wszystko, a każde kolejne trofeum będzie jedynie dublem osiągniętego już sukcesu. Osobą, która byłaby w stanie namówić Messiego na transfer do Londynu jest Cesc Fabregas. Obaj panowie z powodu wzajemnej przyjaźni chętnie zagraliby ze sobą ponownie. Mourinho to kolejne nazwisko, które jest w stanie przyciągnąć Argentyńczyka na Stamford Bridge. Mimo, iż obaj do niedawna rywalizowali w Primara Division, to charyzma, osobowość, umiejętności trenerskie i piłkarska wiedza Portugalczyka są tym, czego Messi szukał wcześniej u Taty Martino, a obecnie u Luisa Enrique. Kolejną postacią, która ma przekonać Argentyńczyka do zmiany barw klubowych jest jego ojciec Jorge Messi - orędownik odejścia syna z „Dumy Katalonii”. Całą dyskusję podsycił sam zainteresowany, który na Instagramie polubił profil Chelsea, Thibauta Courtoisa i Felipe Luisa. Przeszło uwadze wielu, że w tym samym momencie Argentyńczyk polubił również profil Manchesteru City.

250 milionów euro to kwota jaką musiałby przygotować Roman Abramowicz, aby przeprowadzić transfer stulecia. Wydaje się, że mimo znaczącego wydatku rosyjski milioner byłby w stanie pozyskać jednego z najlepszych piłkarzy w historii futbolu. Problemem stanowiłoby jednak finansowe fair play. W przypadku tak potężnej operacji londyńczycy zrobiliby wszystko, aby obejść zasady wytyczone przez Michela Platiniego, a uczestnikami tak wielkiego finansowego przedsięwzięcia zapewne zostali również sponsorzy (czytaj Adidas). Możliwy transfer Messiego do Chelsea przebiłby ponad dwukrotnie obecny rekord Realu Madryt. Jeśli chodzi o zarobki piłkarza, to zdaniem angielskich mediów, byłyby one podobne do tych, które Argentyńczyk otrzymuje w Barcelonie.

Wracając do problemów Leo Messiego w Barcelonie, to należy podkreślić, iż konflikt między Luisem Enrique, a Argentyńczykiem urósł do tego stopnia, iż gwiazda Blaugrany zasugerowała zarządowi, iż w zespole Blaugrany nie ma miejsca dla nich dwóch. Z punktu widzenia kibiców decyzja jest prosta. Należy sobie jedynie uświadomić, ilu w piłkarskim świecie jest takich Luisów Enrique, a ilu Leo Messich i którego z nich trudniej byłoby zastąpić w przypadku odejścia. Dla zarządu Barcelony i obecnego prezydenta Josepa Bartomeu jest to dylemat niezwykle trudny do rozstrzygnięcia. Być może również ten problem jest składową decyzji o wcześniejszych wyborach na nowego prezydenta „Dumy Katalonii”. Zezwolenie na sprzedaż Messiego brzmi dla sternika Barcelony jak wyrok, lecz zastąpienie Luisa Enrique wielkim i uznanym trenerem jest obecnie niezwykle trudnym zadaniem.

Pozycja Leo Messiego została również lekko zachwiana w momencie przyjścia do Blaugrany Neymara, który jak się okazuje swoim transferem rozpoczął lawinę problemów Katalończyków. Mimo, iż Brazylijczyk wielokrotnie powtarzał, że to Argentyńczyk jest numerem jeden w Barcelonie, to można odnieść wrażenie, że szatnia Blaugrany jest za ciasna dla dwóch tak wielkich i medialnych nazwisk. Neymar chciałby wyjść z cienia Messiego i zapewne przeprowadzka Argentyńczyka do Londynu byłaby mu na rękę. Nie od dziś wiadomo, że obaj panowie nie są przyjaciółmi poza stadionem, bo przecież kto to słyszał o przyjaźni brazylijsko-argentyńskiej?

Transfer Messiego wywołałby żałobę w Katalonii. Nie ma przecież na świecie piłkarza, który byłby w stanie zastąpić dwudziestoośmioletniego geniusza. W Anglii zacierają ręce, odprawiają rytualne tance i dają na mszę próbując wszelkimi sposobami przyciągnąć Argentyńczyka do Premier League. Pierwszy możliwy termin transferu Messiego do Londynu to dopiero najbliższe lato. Mimo skumulowanych problemów, które dosięgły FC Barcelonę pewnym jest to, iż Katalończycy do ostatniej kolejki będą walczyć o końcowy tryumf w lidze i Europie – z Messim w składzie. Wydaje się więc, że obietnica Argentyńczyka, którą złożył Tito Vilanovie przed jego śmiercią, że nigdy nie opuści Blaugrany były słowami rzuconymi na wiatr i wypowiedzianymi pod wpływem chwili.   

Sir Alex Ferguson zawsze powtarzał, że nie ma nikogo większego niż klub. W FC Barcelonie słowa emerytowanego już Szkota nie mają jednak zastosowania. Oczywiście można powiedzieć, że nawet taki piłkarz jak Lionel Messi powinien znać swoje miejsce w szeregu. Argentyńczyk zdaje sobie sprawę jak ważny i cenny jest dla Barcelony, dlatego niekiedy może się wydawać, iż nadużywa on swojej „władzy” w ekipie „Dumy Katalonii” (Bo przecież kto wybrał Gerardo Martino na szkoleniowca FCB?). Z Messim od dawna obchodzili, obchodzą i zapewne nadal będą obchodzić się jak z jajkiem, gdyż zdają sobie sprawę, że bez Messiego zatoniecie statku będzie znacznie szybsze, aniżeli z nim na pokładzie nawet będącym w konflikcie z innymi osobami załogi.

Sroki oskubane

Z jednej strony był menadżerem posiadającym najdłuższy kontrakt w lidze, z drugiej zaś prowadził klub, z którego zwalniano go przynajmniej raz na pół roku. Alan Pardew podpisując kontrakt z Crystal Palace zakończył trwający niecałe pięć lat rollercoaster na St James’ Park. Dla większości kibiców Srok jego pożegnanie z Newcastle było świąteczno-noworocznym prezentem, o który do Świętego Mikołaja pisali przynajmniej od dwóch lat, dla pozostałej części odejście Pardew zwiastuje jeszcze większe problemy czterokrotnego mistrza Anglii.

Gdy we wrześniu 2012 roku otrzymał propozycję ośmioletniego kontraktu od Mike’a Ashleya wydawało się, że dla Newcastle United, po kilku latach zawirowań na polu sportowym i ekonomicznym, nadchodzą czasy stagnacji i spokoju. Poza długością zaproponowanej umowy, sam fakt jej złożenia Alanowi Pardew nie mógł dziwić, ponieważ w poprzednim, fenomenalnym sezonie Sroki stały już pod bramą piłkarskiego raju ocierając się o Champions League. Apetyt rósł w miarę jedzenia, dlatego fani Newcastle liczyli na powtórzenie sukcesu z poprzedniej ligowej kampanii, a kilku marzycieli nieśmiało szeptało o walce o piąte w historii mistrzostwo Anglii. Apetyt zamienił się jednak w głodówkę, ponieważ zespół z St James’ Park zajęte piąte miejsce od góry w poprzednim sezonie zamienił na piąte miejsce… od dołu.

Sezon 2012/2013 był przełomowy, jeśli chodzi o relacje między kibicami a menadżerem. Widząc słabe wyniki zespołu fani Srok uznali Alana Pardew za winowajcę zaistniałej sytuacji. Protesty pod stadionem, transparenty na trybunach, gwizdy i okrzyki wzywające do pożegnania obecnego menadżera stały się codziennością w pracy byłego szkoleniowca między innymi Southamptomu i Charlton Athletic. Pardew podzielił kibiców. Jego sympatycy, którzy pamiętali sukces z poprzedniego sezonu, udzielając mu dużego kredytu zaufania, wierzyli, że ligowa kampania, w której Srokom groził spadek do Championship, była jedynie wypadkiem przy pracy. W czasie kolejnego sezonu, w którym Newcastle można było nazwać co najwyżej mocnym średniakiem Premier League, grupa przeciwników Pardew rosła w siłę. Menadżer z tygodnia na tydzień stawał się wrogiem numer jeden na St James’ Park. Fani Newcastle United zaliczani są do najbardziej zagorzałych w Anglii, którzy mając obsesję na punkcie swojego klubu wariują, gdy zespół wygrywa i tak samo wariują, gdy zalicza porażki.

Kibice to nie jedyny problem, z którym zmierzył się Alan Pardew podczas swojej kadencji na St Jame’s Park. Mike Ashley – właściciel Srok, podobnie jak obecny szkoleniowiec Crystal Palace, przez krótki okres był ulubieńcem trybun. Obecnie wydaje się jednak, że fani przy każdym liście do Świętego Mikołaja, prosząc o odejście Pardew, dopisywali małymi literami postscriptum – „Ashleya też zabierz!”. Zwolnienie Kevina Keegana, oskarżenia o powiększanie swojego portfela kosztem klubu, czy też słabe działania klubu na rynku transferowym przyniosły krytykę dla człowieka, który wyciągnął Sroki z problemów finansowych jakie nawiedzały przed jego przyjściem w 2007 roku klub z St James’ Park.
Dla Alana Pardew współpraca z właścicielem również nie była łatwa. Od początku sezonu 2012/2013 menadżer Srok przynajmniej raz na pół roku dowiadywał się z mediów o możliwym zwolnieniu i o kandydatach jacy są szykowani na jego miejsce. Na szczęście dla Pardew posiadał on polisę - kontrakt, jaki podpisał z klubem do 2020 roku i który sprawiał, że w przypadku zwolnienia otrzyma on od klubu wynagrodzenie. Liczący się z każdym funtem właściciel nie chciał mimo wszystko płacić szkoleniowcowi sowitej gratyfikacji. Problem, wcześniej Kevina Keegana, jak również do niedawna Alana Pardew, z Mikem Ashleyem polegał na tym, iż właściciel mocno angażował się w transfery, wymuszając niekiedy na szkoleniowcach kupno wskazanych przez siebie piłkarzy.

Właśnie kwestia transferowa doprowadziła do odejścia Keegana z St James’ Park. Nieoficjalnie mówi się, iż było to również częścią składową „transferu” Pardew z Newcastle do Crystal Palace. Angielskie media informowały, że planowany brak styczniowych transferów rozzłościł Alana Pardew, który niejednokrotnie dopominał się o nowego napastnika. Widmo sprzedaży Moussy Sissoko, którym interesuje się Arsenal i PSG, również pojawiało się w głowie menadżera, który pamiętając odejście Yohana Cabaye bał się o stratę swojej gwiazdy. Oficjalnie przyczyną rozstania Alana Pardew z Newcastle „są osobiste preferencje” szkoleniowca. Zastanawia mnie jednak, kto, ot tak, zamienia dziesiątą drużynę w lidze na trzecią ekipę od końca w ligowej tabeli.

Przenosiny Alana Pardew oznaczają dla niego walkę o utrzymanie do ostatniej kolejki. Objęcie Crystal Palace niesie ze sobą pewnego rodzaju degradację sportową z drużyny zasłużonej w angielskim futbolu i pewnej gry w następnym sezonie w Premier League, do ekipy której grunt Premiership pod nogami mocno się chwieje. Co więcej, jest to rezygnacja z dobrego kontaktu, który wiązał Anglika z Newcastle przez kilka najbliższych lat. Z drugiej strony „transfer” na Selhurst Park to powrót do domu i do drużyny, którą Pardew jako piłkarz reprezentował przez cztery lata. Przenosiny do Londynu wiążą się też z pewnego rodzaju spokojem, który po miesiącach szykanowania ze strony kibiców Newcastle zazna w Crystal Palace. Co ważne, Londyńczycy za usługi i zwolnienie z pracy w Newcastle zapłacili Mike’owi Ashleyowi, według różnych źródeł, od dwóch do trzech i pół milionów funtów.

Kwota wydana na „transfer” szkoleniowca pokazuje, że w Crystal Palace mocno wierzą, że Pardew wprowadzi w górę tabeli londyńską ekipę. Czy będzie to zmiana sportowo korzystna dla Newcastle United pokażą najbliższe tygodnie. Wydaje się jednak, że w obliczu tej transakcji więcej do zyskania ma drużyna ze stolicy Anglii. Zapewne powierzenie funkcji szkoleniowca dotychczasowemu asystentowi Johnowi Carverowi, to tylko kwestia tymczasowa. Faworytami do walki o stołek u Mike’a Ashleya są według mediów Steve Bruce i Tim Sherwood.

Sroki, choć nie za darmo, ale zostały oskubane z trenera. Być może w ciągu najbliższych dni dowiemy się o kolejnych pożegnaniach, tym razem jeśli chodzi o piłkarzy. Chętnych na kilka nazwisk z St James’ Park nie brakuje. Odejście Pardew może być początkiem kolejnych problemów Newcastle. Ashley zamiast inwestować wolałby sprzedać klub, dlatego ciężko mi uwierzyć, że zmiana na stanowisku szkoleniowca będzie bodźcem, dzięki któremu Newcastle zyska i będzie rozwijać się sportowo. Ktokolwiek zajmie stanowisko po Alanie Pardew będzie miał trudny orzech do zgryzienia pod wieloma względami. Nie będzie dla mnie zaskoczeniem, kiedy za pewien czas ci sami fani domagający się odejścia Pardew zapłaczą z tęsknoty do niego.  
______________________________________

PS Alan Pardew w swoim debiucie w Crystal Palace w trzeciej rundzie FA Cup zwyciężył dziś na wyjeździe z Dover 0:4.

Zlikwidować okienko transferowe w styczniu!

Styczeń to miesiąc symbolizujący rozpoczęcie, otwarcie, przełom. Nie chodzi tu tylko i wyłącznie o rozpoczęcie nowego roku kalendarzowego, ale styczeń to również dla wielu okres zmian, w zamyśle czynionych na lepsze. W piłce nożnej miesiąc ten również ma szczególne znaczenie. W większości lig kojarzony jest z krótkim urlopem między rozgrywkami, ale dla piłkarskiej społeczności jest to głównie rozpoczęcie okresu kupna i sprzedaży, wielomilionowych transakcji i zakupowego szału. Poglądy i pomysły Arsene’a Wengera rzadko są zgodne z moim futbolowym postrzeganiem świata. Jest jednak temat, w którym zgadzam się z Francuzem. Boss Arsenalu jest największym, jakiego znam, orędownikiem zniesienia lub chociaż ograniczenia transferów podczas zimowego okienka transferowego, a w tym temacie ma moje pełne poparcie.

Obecne okienka transferowe stały się tworem istniejącym od sezonu 2002/2003. Gordon Dryden powiedział kiedyś, że pomysł jest jedynie nową kombinacją starych elementów i ciężko się z nim nie zgodzić porównując dawny i obecny sposób, a przede wszystkim okres, przeprowadzania transferów. Wyznaczenie maksymalnie dwunastotygodniowego okresu latem oraz jednego miesiąca zimą (styczeń) było kompromisem między orędownikami poprzedniego systemu, gdzie transfery mogły być dokonywane praktycznie przez większą część sezonu, rewolucjonistami, którzy pragnęli ograniczyć piłkarski handel, a Komisją Europejską, która pomysły wspomnianych rewolucjonistów uznawała za pogwałcenie podstawowych wolności ekonomicznych.

Twór jakim jest letnie okienko transferowe uważam za coś oczywiście potrzebnego, a do tego stworzone w odpowiednim okresie biorąc pod uwagę piłkarski kalendarz. Trudno mi sobie wyobrazić, że w dzisiejszych czasach trener, praktycznie przez cały sezon, martwi się, czy jutro nie zapuka do niego jego najlepszy piłkarz i nie oświadczy, że od przyszłego tygodnia chce grać w innym zespole. Taka sytuacja, przed powstaniem okienek transferowych, była pewnego rodzaju normalnością. Okres po zakończeniu sezonu jest dobrym terminem na kadrowe zmiany, pożegnania z zawodnikami, którzy nie sprostali wymaganiom, kupno nowych piłkarzy mających zagwarantować lepsze wyniki w kolejnym sezonie. Pomijając fakt, iż nie podoba mi się, że letnie okienko transferowe trwa jeszcze w trakcie nowo rozpoczętego sezonu, to przyznam szczerze, że z wypiekami na twarzy co roku śledzę deadline przygotowywany przez Sky Sports. Nie mogę jednak od wielu lat pojąć istnienia zimowego okienka transferowego.

Styczniowe okienko trwa przez równy miesiąc. Może zdarzyć się tak, że drużyna A zagra z drużyną B w pierwszych kolejkach nowego sezonu, a rewanż jest zaplanowany na pierwsze dni stycznia. Po rozegraniu drugiego meczu w połowie zimowego okienka transferowego drużyna B zakupuje kilku nowych zawodników, bo przecież ma do tego prawo. Załóżmy, że drużyna A wygrała oba mecze. Ale czy drużyna A również sięgnęłaby po zwycięstwo po wzmocnieniu się przez drużynę B nowymi piłkarzami? Czy jest to sprawiedliwe w stosunku do drużyny C, która bije się o mistrzostwo kraju z drużyną A, a rewanż z drużyną B ma zaplanowany załóżmy na luty? Równie dobrze mogło być też tak, iż rewanż między ekipami A i B zaplanowany byłby na marzec, a wtedy mimo iż rywalizacja toczona jest w tym samym sezonie, to drużyna A stanęłaby do pojedynku z praktycznie inną ekipą, w której w pierwszym składzie gra kilku nowych zawodników. Teraz litery zamieńmy na drużyny. Chelsea gra ze Stoke we wrześniu i na początku stycznia. Wygrywa oba mecze. Arsenal i The Blues biją się o mistrzostwo kraju. Stoke przed zamknięciem zimowego okienka transferowego kupuje Cristiano Ronaldo, Neymara, Lionela Messiego, Garetha Bale’a i Manuela Neuera, a rewanżowy mecz z Arsenalem The Potters mają zaplanowany na luty. I co, czy jest to fair play? Poprzez scenariusz z przejaskrawionymi przykładami chciałem pokazać jedynie zimowy transferowy mechanizm, który teoretycznie przecież mógłby się zdarzyć.

W zimowym okienku transferowym poszkodowane są również drużyny słabsze, a co istotne mniej majętne. Jeśli do ekipy, która walczy o utrzymanie lub bije się o awans do wyższej klasy rozgrywkowej, zgłosi się futbolowy potentat, który za najlepszego piłkarza drużyny zaoferuje dobre pieniądze, to ciężko będzie danej drużynie powiedzieć „nie”. Mimo zarobionych pieniędzy trudno jest załatać dziurę po sprzedanym zawodniku, do tego w trakcie trwającego sezonu. Siła pieniądza i interes ekonomiczny biorą wtedy górę nad interesem sportowym. Niestety.

Jeśli chodzi o samych zawodników, to trudno zaakceptować fakt, iż dany piłkarz połowę sezonu zagra w drużynie A, a drugą część w drużynie B. Zimowe okienko transferowe jest polem do popisu dla agentów piłkarskich, którzy nierzadko już znacznie wcześniej wydeptują ścieżki do gabinetów szefów klubów swoich klientów w celu załatwienia im przenosin do innego zespołu już po nowym roku. Jest to jeden z dwóch okresów, kiedy mogą do swojego konta dopisać kolejne zero przeprowadzając transfer swojego zawodnika. Sami piłkarze często własnym zachowaniem (czytaj brakiem profesjonalizmu) starają się wymusić na swoim pracodawcy zgodę na transfer. Mam też wrażenie, że styczeń jest okresem transferów nieudanych. Ciężko mi w tej chwili przypomnieć sobie transfer, który można nazwać wielkim pod względem sportowym i ekonomicznym, bo jak cofnę się pamięcią do lat wcześniejszych, to bajońskie sumy wydawane zimą na zawodników nie miały raczej przełożenia na wybitną grę na boisku.

Wbrew nazwie zimowy okres transferowy jest prawdziwą piłkarską gorączką szczególnie dla zespołów, którym z jakiś względów najzwyczajniej nie idzie. Trenerzy w pośpiechu szukają piłkarzy, którzy nagle mają odmienić ich zespół i być może uratują ich przed zwolnieniem za słabe wyniki. W pośpiechu trudno jednak pamiętać o rozwadze i zdrowym rozsądku, a noworoczne ceny są niekiedy mocno rozdmuchane. Trudno o transfer w trakcie sezonu, o którym z czasem będzie można powiedzieć – to był strzał w dziesiątkę. Po pierwsze przenosiny do nowego klubu wiążą się dla zawodnika z aklimatyzacją, na którą w trakcie sezonu nie ma czasu. Po drugie w trakcie rozgrywek klub zmieniają zazwyczaj zawodnicy, którym się nie wiedzie lub zespół ich nie potrzebuje. Oczywiście czasem można trafić na promocję, kiedy za pół roku danemu piłkarzowi kończy się kontrakt i styczeń jest ostatnią okazją, aby zarobić coś na zawodniku. Przykład Roberta Lewandowskiego i Borussi Dortmund pokazuje jednak, że dla wielkich zespołów czynnik sportowy jest ważniejszy, aniżeli kwestia ekonomiczna, gdyż zdają sobie sprawę, że wraz z sukcesem przyjdą również pieniądze.    

Obserwując poczynania największych klubów śmiem twierdzić, iż styczeń jest okresem jedynie dla potrzebujących lub ekip słabo zorganizowanych. Jose Mourinho zapowiedział już swoją absencję podczas najbliższego okienka transferowego. Carlo Ancelotti również nie wybiera się na zakupy. Louis van Gaal będzie wyczekiwał jedynie na promocję. Chelsea czy Real Madryt są przykładami drużyn dobrze przygotowanych do całorocznego sezonu, dla których zimowy okres transferowy będzie jedynie atrakcją, którą obserwować będą z tylnego fotela. Taka postawa pokazuje wielkość zespołu i trenera, ale również w pewien sposób neguje potrzebę tworzenia zakupowego cyrku na początku każdego roku.

Jedni uważają to za herezje inni przypominają mi, że w tym temacie jestem w zdecydowanej mniejszości i opozycji. Na całe szczęście nie jestem do końca osamotniony ze swoimi poglądami. Arsene Wenger w jednym z wywiadów zaproponował ograniczenie liczby transferów do dwóch podczas styczniowego okienka lub jego całkowite zniesienie. Niektórzy śmieją się z Francuza, iż jego poglądy wynikają z tego, że sam nie potrafi dokonać wielkiego transferu. Z punktu widzenia ekonomii i wolności zatrudnienia poglądy moje i Wengera zapewne są wbrew prawu. Mimo to zniesienie zimowego okienka transferowego przyniosłoby więcej sportowej sprawiedliwości, a fair play stanęłoby nad interesem ekonomicznym. Co więcej brak możliwości przeprowadzania zimowych transferów zawęziłby rolę agentów piłkarskich, a być może decyzje o zmianie barw klubowych przez piłkarzy byłyby staranniej przemyślane. Trenerzy zaś wiedzieliby, że zespół należy przygotować na cały sezon, a rola pieniądza, choć w małym stopniu, zostałaby ukrócona na korzyść ducha sportu i rywalizacji.

Wesołych świąt!

Składanie życzeń nigdy nie było moją mocną stroną, lecz poza zdrowiem, szczęściem i pomyślnością w nadchodzącym roku, chciałbym życzyć Wam spokoju, pogody ducha, uśmiechu na co dzień i czasu, którego w ferworze życia codziennego tak bardzo niekiedy nam brak. Czasu życzę Wam trochę egoistycznie, abyście w nadchodzącym roku znaleźli chwil kilka na "Trzecią połowę", a ja, niczym święty Mikołaj wiem, kto odwiedzał, a kto nie odwiedzał blogasa :) Wasza uwaga skierowana na moje blogowe wypociny motywuje mnie do dalszego działania i piśmienniczego rozwoju. Rok 2014 był dla mnie wspaniały i na pewno przełomowy pod każdym możliwym kątem. Wierzę, że kolejny będzie jeszcze lepszy od tego, który powoli żegna się już z nami. Życzę Wam, abyście z końcem 2015 roku mogli powiedzieć, tak jak ja dziś - to był dobry rok! Wesołych świąt wszystkim i każdemu z osobna!

The Reds na detoksie


Rok temu byli bliżej niż o krok od wymarzonego mistrzostwa kraju. Dziś są w środku tabeli, walką o tytuł nawet nie zaprzątają sobie głowy, a choć droga do końca sezonu jeszcze daleka i kręta, to trudno przypuszczać, aby ekipa Rodgersa dojechała ponownie do stacji o nazwie Champions League. Obecny sezon jest dla nich męką. Klub z Anfield Road przechodzi terapię i uczy się żyć po odstawieniu narkotyku jakim był dla nich Luis Suarez.

Ostatnie mecze Liverpoolu z Manchesterem United i Arsenalem pokazują, mimo jednego punktu na koncie po dwóch spotkaniach, że z ekipą Brendana Rodgersa może jeszcze nie jest aż tak źle. Przecież gdyby nie David De Gea i Wojciech Szczęsny to wynik mógł i powinien być zdecydowanie na korzyść The Reds. Przewaga bramkarzy w kluczowych momentach obnaża jednak ofensywne słabości drużyny, która przed sezonem pozbyła się swojej czołowej armaty, aby teraz strzelać w stronę przeciwnika ślepakami.

Luis Suarez, w całej swojej wrodzonej głupocie z gryzieniem przeciwników, jest napastnikiem absolutnie kompletnym. Sprzedając Urugwajczyka do Barcelony The Reds pozbyli się zawodnika, któremu zawdzięczali 31 goli i 24 asyst. Łatwo więc policzyć, że Suarez brał udział przy 55 golach, co jest połową bramkowego dorobku Liverpoolu z poprzedniego sezonu, podczas którego zdobyli 110 trafień. Urugwajczyk nadawał blask drużynie, w której, poza nim, ciężko było znaleźć piłkarza, którego nazwalibyśmy gwiazdą. W poprzednim sezonie delektowano się grą Sterlinga, Coutinho, czy też Hendersona, który wrócił nawet do łask Roya Hodgsona. Obecnie ci zawodnicy są cieniem piłkarzy, którzy jeszcze niedawno mieli na wyciągnięcie ręki mistrzostwo kraju. Suarez powodował, że przy nim, inni piłkarze wchodzili na wyższy futbolowy poziom. 

Uzależnienie od Luisa Suareza obnaża również słabości Brendana Rodgersa jako menadżera Liverpoolczyków. Urugwajczyk był zawodnikiem, od którego trener rozpoczynał ustalanie składu. Był też centralną postacią w taktyce The Reds. Nawet gdy nie szło koledzy wiedzieli, iż podanie do Suareza może sprawić, że Urugwajczyk wymyśli i zrobi z piłką coś, co spowoduje, iż Liverpool wyjdzie ze starcia zwycięsko. The Reds są niczym jeździec bez głowy, którzy po stracie Suareza zatracili tożsamość swojego stylu, jaki wypracowali w oparciu o Urugwajczyka na przestrzeni ostatnich lat. Obecnie oglądając grę Liverpoolu ciężko powiedzieć, czy są oni zespołem, który woli grać piłkę ofensywną, czy też defensywną, czy wolą prowadzić grę, czy też preferują kontraataki. The Reds zamiast kombinacyjnej, szybkiej i technicznej gry, do jakiej nas przyzwyczaili, prezentują siermiężny i zdecydowanie fizyczny futbol. Brendan Rodgers, który był w poprzednim sezonie chwalony na każdym kroku, dziś jest człowiekiem, który traci grunt pod nogami. Ciągła zmiana formacji, rotacje w składzie pokazują tylko, jak wielki bałagan panuje na Anfield Road, którego trener nie potrafi poukładać.

Liverpool na sprzedaży Luisa Suareza zarobił 81 milionów euro przeprowadzając jeden z największych transferów w dziejach futbolu. W poszukiwaniu następcy Urugwajczyka Brendan Rodgers wybrał się na zakupy ściągając takich piłkarzy jak Divock Origi, Lazar Marković, Emre Can, Rickie Lambert, Adam Lallana, z Mario Balotellim na czele. Na sześciu wspomnianych zawodników boss The Reds wydał ponad 106 milionów euro. Nie trzeba jednak mocno znać się na futbolu, żeby wiedzieć, iż żaden z tych ofensywnych graczy nie może równać się z futbolowym potencjałem Luisa Suareza. Fatalne transfery w Liverpoolu nie są czymś szczególnie nowym, ale jeśli ktoś myślał, że wspomnianymi wyżej zawodnikami uda się zastąpić genialnego Urugwajczyka, to miał naprawdę bujną wyobraźnię lub po prostu był głupcem. Szczytem głupoty było jednak uwierzenie w bajkę, że Mario Balotelli odrodzi się właśnie pod skrzydłami Rodgersa (choć o tym już pisałem tutaj).

Luis Suarez był jak narkotyk dla Liverpoolu, który leganie zażywali przez ponad trzy lata. Uzależnienie stało się jednak tak silne, iż powrót do normalnego życia jest bardzo trudny. Forma leczenia również nie została dobrana zbyt trafnie, a głód po odstawieniu urugwajskiej substancji jest wielki. O takich piłkarzach jak Suarez mówi się, że robią różnicę. Dla The Reds tą różnicą była walka o mistrzostwo do ostatniego metra Premier League. Mimo słabej postawy w obecnym sezonie mit o wielkości, którą zaszczepił w The Reds Luis Suarez istnieje cały czas, gdyż każda z drużyn obawia się pojedynku z ekipą, która jest przecież na narkotycznym głodzie.

Dwunasty z Legionistów

To, że na boisku grają najlepsi jest czymś oczywistym wynikającym z czysto sportowej logiki. W wirtualnym świecie Football Managera, który zabiera mi mnóstwo czasu dziennego, jak również niestety nocnego, także staram się stawiać na piłkarzy wyróżniających się, a szczególnie takich, którzy zapewniają mojej drużynie gole. W realnym warszawskim klubie mechanizm ten jest jednak zgoła odmienny, bo w Legii najlepszy napastnik jest pierwszym rezerwowym zespołu.  

Przyznam szczerze, że po rundzie wiosennej ubiegłego sezonu stawiałem krzyżyk na nazwisku Orlando Sa zaliczając go do grona „piłkarzy turystów”, którzy w Warszawie zatrzymywali się jedynie na chwilę, a po słabym epizodzie zespół dziesięciokrotnego mistrza Polski opuszczali tylnymi drzwiami. Sam piłkarz podobno nieoficjalnie podkreślał, iż żałuje transferu do naszej stolicy, a współpraca z Hennigiem Bergiem nie przypadła mu do gustu. Portugalczyk został jednak w Polsce, a ligową rundę jesienną zakończył z dziewięcioma golami i dwiema asystami na koncie strzelając bramkę średnio co 84 minuty. W europejskich pucharach dołożył również jedno trafienie oraz dwa kluczowe podania.

Dla Legii przemiana jaką przeszedł Orlando Sa podczas okresu letniego była niczym transfer, gdyż okazało się, iż w swych szeregach ma piłkarza, który jest przymierzamy do gry w reprezentacji Portugalii u boku samego Cristiano Ronaldo. Oczywiście bramki i asysty napastnika Legii nie są jedyną wymierną korzyścią jaką daje swojemu zespołowi. Orlando Sa imponuje przeglądem pola, umie grać tyłem do bramki, świetnie się ustawia, a swoimi podaniami napędza akcje zespołu. Jeszcze do niedawna wielu zarzucało mu, że gra samolubnie zapominając o zagraniach do lepiej ustawionych kolegów. Z drugiej strony, który dobry napastnik nie ma w sobie krzty boiskowego egoizmu? Obecnie Orlando Sa jest zupełnie innym zawodnikiem niż wiosną, lepszym. Przez ostatnie pół roku, gdy pojawiał się na boisku, błyszczał, a mimo to jest jedynie pierwszym rezerwowym w talii Henninga Berga. Lecz gdy wchodzi na boisko, to po prostu nie zawodzi…

Patrząc na kadrę Legii wydawać by się mogło, że taki piłkarz jak Sa, będąc w takiej formie, powinien mieć pewne miejsce w kadrze Warszawiaków. Arkadiusza Piecha częściej można zobaczyć na trybunach Pepsi Areny, aniżeli na boisku, Michały Kucharczyk i Żyro najczęściej zajmują pozycję skrzydłowych, będący w świetnej dyspozycji Ondrej Duda gra za napastnikiem, a Marek Saganowski jest w wieku, w którym życiową formę ma już dawno za sobą. Mimo wszystko Henning Berg zamiast dwudziestosześcioletniego Portugalczyka częściej na pozycję numer dziewięć wystawia tego ostatniego lub Miroslava Radovicia. Obaj w lidze strzelili jednak mniej bramek aniżeli Orlando Sa. Trudno jednak zarzucić Saganowskiemu, czy też Radoviciowi, że źle wywiązują się ze swojej roli, gdy dostają szansę. Wydaje się jednak, że Portugalczyk znajduje się w o wiele lepszej dyspozycji, aniżeli jego rywale. Mimo wszystko w oczach Henninga Berga Sa nie jest wyborem numer jeden.

Szkoleniowiec nazywa to rywalizacją. Media i kibice doszukują się jednak drugiego dna dziwiąc się za każdym razem, gdy widzą Portugalczyka na ławce rezerwowych. Napastnik Legii ma doklejoną łatkę treningowego leniwca lubiącego imprezy, a do tego nie mającego bliższych przyjaciół w drużynie. Jakiś czas temu głośno było o rzekomym konflikcie pomiędzy piłkarzem a szkoleniowcem, a wszystko przez to, że Orlando Sa coraz głośniej zaczął domagać się gry w pierwszej jedenastce nie mogą się pogodzić z rolą rezerwowego. Portugalczyk wyraził swoje niezadowolenie po strzelonej bramce Górnikowi Zabrze, za co kilka słów krytyki na forum zespołu otrzymał od swojego szkoleniowca.

Trudno się jednak dziwić piłkarzowi, że jest niezadowolony z zaistniałej sytuacji. Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby zamiast ostentacyjnego wyrażania tego co czuje, udowadniał, że to jemu należy się miejsce w wyjściowej jedenastce. Sytuacja Orlando Sa jest o tyle śmieszna, że gdy pojawia się na boisku za każdym razem jest wyróżniającą się postacią na boisku często odgrywając pierwszoplanowe role. Mimo wszystko nadal bliższa jest mu ławka rezerwowa, aniżeli zapach murawy. Jedni by powiedzieli, że strzela focha, że się obraża, że może swoim zachowaniem zaszkodzić atmosferze w szatni, lecz ja nazwę to ambicją. Trudno się dziwić zdenerwowaniu piłkarza, kiedy na mecz przyjeżdża selekcjoner z reprezentacji jego kraju, a on dostaje szansę od trenera jedynie w końcówce spotkania. Trudno dziwić się złości zawodnika, który ma szansę gry z Cristiano Ronaldo, Pepe czy Nanim, a siedzi na ławce zespołu naszej Ekstraklasy. Trudno też nie zrozumieć żądzy gry zawodnika, który swoimi występami, formą, golami ewidentnie udowadnia, że zasługuje na grę w pierwszej jedenastce, a mimo to grzeje ławkę rezerwowych.
- Gdyby był między nimi jakiś konflikt, to bym o tym wiedział. Lud chce igrzysk, dlatego powstała plotka o tym, że Henning Berg nie widzi Sa w składzie. To bzdura, bo który trener robiłby sobie na złość, z premedytacją rezygnując z dobrego piłkarza? – Bogusław Leśnodorski

Trudno mi jednak zrozumieć Henninga Berga, który mając w swoim składzie zawodnika o takim potencjale woli stawiać na doświadczonego Marka Saganowskiego lub też Radovicia, który z grą na pozycji numer dziewięć ma niewiele wspólnego. Serb nigdy nie był i nie będzie prawdziwym napastnikiem, a zdaje się, że mógłby więcej dać zespołowi grając za napastnikiem lub na prawym skrzydle. Trener widzi to jednak inaczej. Wielu kibiców zastanawia się nad ustawieniem na boisku Dudy, Radovicia i Sa, lecz brzmi to jak science fiction dla Henninga Berga. Norweg ma własny pomysł na Legię. Biorąc pod uwagę wyniki zespołu trudno zarzucić mu, iż popełnia błędy. Mimo wszystko trudno niekiedy zrozumieć decyzje szkoleniowca Wojskowych. Po meczu z Górnikiem Łęczna długo się zastanawiałem, po co w drugiej połowie, przy stanie 3:0 dla rywala Henning Berg wpuścił Orlando Sa na boisko? Czy wierzył w liverpoolski cud i odrobienie trzy bramkowej straty? Uświadomił sobie w końcu, że Portugalczyk jest tak dobrym zawodnikiem, że będzie w stanie poprowadzić Legię przynajmniej do remisu? Czy nie lepiej było dać szansę gry młodziakom, a nie piłkarzowi, który powinien znaleźć się w jedenastce od samego początki? Trudno nie doszukiwać się drugiego dna w relacjach Portugalczyka ze Henningiem Bergiem.
- Każdy nasz mecz ogląda masa dyrektorów sportowych i skautów z całej Europy. Pojawia się wiele pytań o piłkarzy, ale dziś nie ma tematu odejścia Sa. Nie zamierzam puścić go z Legii. – Bogusław Leśnodorski

Mimo zapewnień prezesa Leśnodorskiego, wydaje się, że kolejka po Orlando Sa podczas najbliższego zimowego okienka transferowego może ustawić się długa. Włoska A Bola informuje już o zainteresowaniu Portugalczykiem przez Sampdorię Genuę i US Palermo. Sam zawodnik, w oficjalnych wywiadach, zapewnia, że chcę zostać w przy Łazienkowskiej, a mieszkanie w Warszawie bardzo mu odpowiada. Trudno jednak oczekiwać innej odpowiedzi w publicznych wypowiedziach zawodnikach. Drogi Henninga Berga i Orlando Sa mijają się ze sobą, choć obie idą w podobnym kierunku, gdyż u celu każdej znajduje się zwycięstwo.    
- Sa ma pełną świadomość, że jest świetnym napastnikiem. Na pewno chce więc grać w każdym spotkaniu od początku, a w Legii mu tego nie gwarantują. Nie zdziwię się, jeśli niebawem wstanę rano i przeczytam, że poprosił władze klubu o transfer, aby robić to, do czego piłkarz jest stworzony. – Piotr Włodarczyk

Bez wątpienia Orlando Sa jest najlepszym napastnikiem grającym obecnie w naszej Ekstraklasie. Śmiem również twierdzić, że w ostatnich latach w Warszawie nie było tak dobrej dziewiątki jak Portugalczyk. Z najlepszymi zawodnikami polskiej ligi jest jednak tak, że szybko uciekają gdzieś do lepszych klubów, gdy tylko nadarzy się okazja, to oczywiste. W przypadku Orlando Sa wierzę, że gdy będzie odchodził, to jednak z pobudek czysto sportowych, a nie z powinności w przypadku konfliktu z trenerem. W machinie Berga wszystko jak na razie działa poprawnie, lecz w przypadku jakiegoś niepowodzenia pytania o brak Portugalczyka w pierwszej jedenastce będą coraz częstsze. Jak na razie Sa jest jokerem, asem z rękawa w talii Norwega, dwunastym zawodnikiem i pierwszym rezerwowym. Wierzę jednak, że już niedługo Portugalczyk stanie się tym, od którego szkoleniowiec zacznie ustawiać przednie formacje swojego zespołu.

Londyńska hipokryzja

To, że Chelsea i Manchester City znajdują się na szczycie tabeli nie może dziwić, ale to, że tuż za nimi znajduje się obecnie klub ze wschodniego Londynu może zaskakiwać nie tylko niedzielnego kibica angielskiej Premier League. Trzecie miejsce w tabeli West Hamu United nie można nazwać inaczej niż po prostu „sukces”. Każdy sukces ma oczywiście swojego ojca, a ten w Londynie zwie się Sam Allardyce – człowiek, którego wręcz wypędzano i wygwizdywano z Upton Park pod koniec ubiegłego sezonu.

Po awansie w 2012 roku do Premier League Młotom, jako beniaminkowi, udało się zakończyć angielskie rozgrywki na dziesiątym miejscu. Apetyt rósł w miarę jedzenia, dlatego pozycja w dolnej części tabeli rok później traktowana była przez kibiców West Hamu jako hańba i wyniki co najmniej niedostateczny.
- W zeszłym sezonie osiągnęliśmy wynik ponad stan. Zagraliśmy fantastycznie, ale przez to staliśmy się ofiarami własnego sukcesu. Kiedy jest dobrze, każdy sądzi, że będzie tylko lepiej, a to nie zawsze prawda. - Sam Allardyce   


Wydaje się, że pod koniec ubiegłego sezonu dla fanów Młotów wynik obok stylu gry zespołu zaczął zajmować jednak drugorzędną pozycję. Ostatnie kolejki Premier League były dla Sama Allardyce’a i jego zespołu niezwykle trudne. Ekipa ze wschodniego Londynu nawet po zwycięstwie (przyp. wygrana 2:1 z Hull City) potrafiła schodzić do szatni w akompaniamencie gwizdów własnych kibiców. Zamiast braw za walkę i osiągnięty sukces na drużynę West Hamu spadła fala krytyki, a winowajcą słabej i brzydkiej gry został oczywiście menadżer Młotów, do którego przylgnęła łatka trenera, który zapomina o ofensywnej grze.
- Nigdy nie byłem w miejscu, gdzie gwiżdże się na zwycięzców. To miało straszny wpływ na zawodników. Powinni się cieszyć, że zespół przerwał serię 3 porażek, a w szatni mówili tylko o bluzgach i gwizdach z trybun. Musiałem z nimi porozmawiać, żeby upewnić się, że są cały czas skupieni na grze w piłkę. - Sam Allardyce 
 
Powołując się na tradycję i historię dla kibiców nie do pomyślenia zdawał się fakt, iż zespół, ich zdaniem, bazuje głównie na defensywie. Nie pomógł otwarty list menadżera do kibiców, w którym wyraził żal i wytknął im brak wsparcia dla zespołu w tak trudnych momentach. Fani słowa Allardyce’a przyjęli z dezaprobatą żądając jego głowy. Zarząd West Hamu wsłuchując się w głosy swoich fanów zaczął zastanawiać się, który z dwójki Michael Laudrup-Malky Mackay byłby lepszym kandydatem na miejsce Samiego Allardyce’a. Na całe szczęście władze z Upton Park mają trochę więcej oleju w głowie, aniżeli kibice West Hamu pozostawiając pięćdziesięciodziewięciolatka na stanowisku.

Po awansie do Premiership, a następnie zajęciu dziesiątego miejsca w tabeli w 2013 roku zdaje się, że kibice Młotów zatracili rzeczywistość oczekując od zespołu czegoś, co nawet w teorii było trudnym do realizacji. Ci, którzy liczyli na miejsce w pierwszej połowie tabeli zdawali się być marzycielami. Patrząc na kadrę zespołu ciężko było oczekiwać wyniku lepszego, aniżeli ubiegłoroczny. Oczywiście za skład odpowiada menadżer, ale należy pamiętać jakim budżetem dysponuję West Ham w porównaniu z innymi zespołami Premier League. Serce fanów Młotów brało górę nad rozumem, dlatego wymagania w stosunku do zespołu rosły, nie upoważniało ich to jednak do gwizdów po wygranym, choć w słabym stylu, meczu ich pupili. Odnoszę wrażenie, ze większość kibiców West Hamu wyznawało filozofię Arsena Wengera, w której wydaje się piękno gry stoi wyżej niż sukces i końcowy wynik.

Fani wygwizdując Allardyce’a i jego zespół usprawiedliwiali się tradycją i historią. Oczywiście ilość zawodników, którzy po pobycie na Upton Park wypłynęli na wielkie wody piłkarskiego oceanu są doprawdy znaczące. W West Hamie wychowali się i gościli ten klub naprawdę wielcy gracze, którzy znacząco stanowili o sile i jakości gry zespołu. Patrząc na obecną kadrę Młotów ciężko jednak doszukiwać się gwiazdy, która lada dzień wyfrunie z Upton Park do jednego z największych klubów świata. Z drugiej strony to kibice płacą ciężko zarobione pieniądze po to, aby móc oglądać swoich zawodników. W dzisiejszych czasach piłka nożna pełni rolę show, na które fani przychodzą całymi rodzinami. Odkładając cały tydzień funty do skarpety chcą oglądać spektakl, który z jednej strony zapewni im emocje, rozrywkę, ucieszy ich oko, a na domiar tego wynik będzie zgodny z ich oczekiwaniami. Zastanawiam się jednak, czy stawiając na szali piękną grę oraz skromne zwycięstwo 1:0 wszyscy ci krytykanci wybraliby pierwszą z opcji, w szczególności, gdyby widmo spadku wisiało nad zespołem z Upton Park.

To, co się obecnie dzieje w angielskich rozgrywkach jest czymś, co wykracza poza system i jakiekolwiek reguły. O trzecim miejscu w tabeli nie myśleli nawet marzyciele, którzy sezon temu wygwizdywali swój zespół. W Londynie muszą sobie jednak zdawać sprawę, że pozycja West Hamu w tabeli jest niemożliwa do utrzymania. Artykuł ten powstaje jeszcze przed konfrontacją Southamptonu z Manchesterem United, po którym Młoty spadną na czwartą pozycję w tabeli po piętnastu kolejkach. Obecny sukces ekipy ze wschodniego Londynu ma kilka składowych. Pierwszą z nich jest decyzja zarządu klubu, który pozostawił Sama Allardyce na stanowisku. Kolejną sprawą są transfery, przy których na uwagę zasługują tacy zawodnicy jak Enner Valencia, Diafra Sakho, Cheikhou Kouyate, czy też Aaron Cresswell, uzupełnieni takimi piłkarzami jak Reid, Downing, Nolan czy Carroll tworzą naprawdę solidną ekipę, która mimo zwycięstw potrafi też… grać ofensywną piłkę. Trzecią składową jest czas jaki otrzymał menadżer na budowę drużyny.

Dziś nikt nie ośmiela się choćby zagwizdać na Sama Allardyce i nikt nie śmie zarzucić mu brzydkiej i jedynie defensywnej gry. Dziś krytycy z poprzedniego sezonu oklaskują swój zespół nie wierząc chyba w to, co widzą oglądając tabelę Premier League. Oklaskują również szkoleniowca swojej ukochanej ekipy, który w październiku zdobył tytuł menadżera miesiąca. Dziś zapewne dostrzegają, jak bardzo się mylili w stosunku do niego. Biorąc pod uwagę obecne wyniki można śmiało stwierdzić, iż klub ze wschodniego Londynu zakończy rozgrywki w górnej połowie tabeli. Boję się jednak o Samiego Allardyce i jego posadę w Londynie w następnym sezonie, jeśli za rok nie uda się osiągnąć podobnego wyniku, albo gdy najbliższa wiosna będzie równie trudna jak ta ostatnia. Wydaje się jednak, że ta dziwna i niesmaczna sytuacja w relacjach kibice-menadżer-zespół będzie nauczką dla każdej ze stron. Choć dla fanów Młotów jeszcze większą nauczką byłoby to, gdyby Sam Allardyce po obecnym sezonie i osiągnięciu dobrego wyniku podziękował za pracę na Upton Park.  

The Normal One

Z nikim się nie kłóci, nikogo nie obraża, nie wylicza błędów sędziów, nie prowadzi wojen psychologicznych przed meczami, nie wchodzi w sprzeczki z innymi trenerami i jak na razie uczestniczył tylko w jednej przepychance, w której to nie on nie był prowodyrem. Co się dzieje z Mourinho? The Special One zachowuje się… normalnie, zwyczajnie, z tą różnicą w stosunku do innych trenerów, że w tabeli patrzy na nich z góry.

The Builder One
Do Anglii powrócił z obietnicą dla Romana Abramowicza, iż przywróci Chelsea na pozycję numer jeden w Premier League. Na Stamford Bridge, w odróżnieniu na przykład do Manchesteru United, zdawano sobie sprawę, że na budowę potrzeba czasu. Budowniczy Mourinho wyznaczył sobie rok na przygotowanie drużyny. Słowa oczywiście dotrzymał oddając gotowy zespół przed sezonem 2014/2015 do użytku. Oczywiście Mourinho nie budował od podstaw. Przejmując londyńską drużynę miał solidne fundamenty, na których musiał nanieść jednak spore poprawki według własnego projektu. Zmiany zdawały się być radykalne, gdyż z Chelsea pożegnał się jeden z jej gospodarzy – Frank Lampard. Kolejne pożegnania z trzema napastnikami Dembą Ba, Romelu Lukaku i wypożyczonym do Włoch Fernando Torresem zwiastowały przyjście nowych zawodników na Stamford Bridge. Nie sposób nie wspomnieć o złotym interesie Mourinho, który za prawie 50 milionów euro sprzedał do Francji swojego obrońcę Davida Luiza uzyskując środki do dalszej budowy, a co ważniejsze dotrzymał przy tym budowlanego fair play.

The Designer One
Budowla Mourinho miała opierać się na takich zawodnikach jak John Terry, Branislav Ivanović, Nemanja Matić, Oscar i Eden Hazard. Portugalczyk zdawał sobie sprawę, że do tego, aby jego forteca stanowiła główną siłę w angielskiej Premiership, należy pozyskać zawodników spełniających specjalne kryteria. Lista, którą przedstawił swojemu przełożonemu była niezwykle ekskluzywna, a co za tym idzie nazwiska z tej listy wiązały się z dużymi wydatkami. Ze sponsorem nie było jednak problemu, a szybko przeprowadzone transfery dawały czas menadżerowi na wkomponowanie zawodników do zespołu podczas okresu przygotowawczego. Jose Mourinho w miejsce sprzedanych trzech napastników pozyskał trzech nowych. Didier Drogba powrócił do Londynu w podwójnej roli: jako piłkarskie wzmocnienie składu, ale również jako dobry duch szatni, którego pozycja na kartach historii londyńskiego klubu jest równie silna jak Johna Terry’ego. Niechciany w Liverpoolu Loic Remy znalazł przystań w fortecy Mourinho, a graczem stanowiącym o głównej sile budowli Portugalczyka miała być gwiazda Atletico Madryt – Diego Costa. Odejście Franka Lamparda spowodowało dużą dziurę, dlatego w jego miejsce do zespołu menadżer zaprosił trochę niechcianego w Barcelonie Cesca Fabregasa, lewą stronę defensywy wzmocnił Filipe Luisem, a po latach do Londynu powrócił Thibaut Courtois.

The Clairvoyant One
Na papierze skład wyglądał oszałamiająco. Wielu zastanawiało się jednak, czy wszystkie elementy budowli złączą się w jedną całość. Wątpliwości nie miał sam Mourinho, który po powrocie do Anglii przewidział ciąg zdarzeń realizując swoje założenia krok po kroku. Transfer Cesca Fabregasa okazał się strzałem w dziesiątkę. Hiszpan błyszczy pełnym blaskiem odzyskując formę po średnio udanym okresie w Katalonii. Dziś nikt nie zadaje pytań, dlaczego Mourinho pozbył się Franka Lamparda. Kupno Diego Costy zaś, to jak połączenie wersji light Mario Balotellego i Luisa Suareza w jednym. Były napastnik Atletico Madryt został główną strzelbą Chelsea i z miejsca odwdzięczył się golami za otrzymane zaufanie do tego zostając pupilem londyńskiej publiczności. Majstersztykiem jest połączenie duetu Cesc Fabregas - Diego Costa, którzy obok Hazarda czy Oscara stanowią o ofensywie Chelsea. Mimo to, wydaje mi się, że jeszcze większym geniuszem jest to, iż zespół doskonale potrafi sobie radzić, i do tego wygrywać, bez wspomnianego duetu na boisku. I tu znajduje się zalążek do tego, aby mówić o Chelsea jako o zespole kompletnym.

The Director One
Przeglądając kadrę The Blues ciężko znaleźć słaby punkt tego zespołu. Wydaje się, że każdy zawodnik ma swoją rolę do wypełnienia podczas długiego i ciężkiego sezonu, a reżyser Mourinho będzie zmieniał w miarę potrzeb aktorów niebieskiego spektaklu. Na całe szczęście dla menadżera Chelsea zespół unikają przewlekłe kontuzje, które są nieodłączną częścią w tym sezonie takich ekip jak Arsenal czy też Manchester United. Swoje urazy leczą obecnie Diego Costa, Gary Cahill, czy też Natan Ake, ale ich absencja wcale nie wpływa na wyniki zespołu. Wydaje mi się jednak, że gdyby szpital zagościł na Stamford Bridge Mourinho stał by się nagle The Doctor One lecząc swoich podopiecznych, a na pewno nie dopuściłby do powstania tak wielu urazów, które są częścią składową wielu czynników takich jak przygotowanie fizyczne, dieta, błędne monitorowanie zdrowia zawodników. U Mourinho nie ma miejsca na takie błędy. Portugalczyk zbudował piłkarską fortecę, przewidział ciąg zdarzeń i reżyseruje w pełni swoją drugą przygodę z londyński klubem.         

The Lider One
Pozycja Chelsea pokazuje miejsce Jose Mourinho pośród innych szkoleniowców w Premier League. The Blues są niepokonani w tym sezonie w lidze, pucharze ligi i Lidze Mistrzów. Niezwykle trudnym zadaniem będzie powtórzenie sukcesu Arsenalu z sezonu 2003/2004, ale na pewno nie niemożliwym. Wskaźnik porażek Chelsea wynosi obecnie zero, ale zapewne Mourinho w całym swym geniuszu zdaje sobie sprawę, że nadejdzie dzień, w którym to przeciwnicy będą się cieszyć z kompletu punktów w konfrontacji z The Blues. Na chwilę obecną Chelsea jest One, Mourinho również jest One. Oczywiście nikt w grudniu ligi nie wygrał, ale historia pokazuje, że kto wejdzie w nowy rok jako lider Premier League będzie najprawdopodobniej cieszył się z końcowego sukcesu na koniec sezonu, a do nowego roku odliczamy już dni.

The Normal One?
Jose Mourinho z obecnego sezonu różni się od tego, którego widziałem w poprzednich sezonach. Z nikim się nie kłóci, nikogo nie obraża, nie wylicza błędów sędziów, nie prowadzi wojen psychologicznych przed meczami, nie wchodzi w sprzeczki z innymi trenerami i jak na razie uczestniczył tylko w jednej przepychance, w której to nie on nie był prowodyrem. Co się dzieje z Mourinho? The Special One zachowuje się… normalnie, zwyczajnie, z tą różnicą w stosunku do innych trenerów, że z tabeli patrzy na nich z góry. Nie jest to jednak normalność, do której przyzwyczaił nas Portugalczyk. Wiem jednak, że dawny Mourinho w całej swej okazałości powróci w momencie, kiedy na horyzoncie pojawią się pierwsze porażki. Jak na razie z przydomka The Special One pasuje tylko jego część – One. W stosunku od kolegów po fachu, w całej tej normalności jaką Portugalczyk prezentuje w tym sezonie, wyróżnia go tylko jedna rzecz – on nie przegrywa.